Putinowski plebiscyt przykrył w Stanach Zjednoczonych raport o działaniach rosyjskiego wywiadu wojskowego w Afganistanie.
Timothy Frye na łamach „Washington Post” tłumaczy, że Władimir Putin, organizując plebiscyt, chciał uciec do przodu. „Gospodarka jest w stagnacji, biurokracja staje się coraz bardziej dysfunkcyjna, zarządzanie kryzysem sanitarnym w pandemii koronawirusa rozczarowuje coraz więcej Rosjan, dlatego Kreml postanowił coś im dać” – pisze publicysta.
Stąd podniesienie płacy minimalnej, indeksacja emerytur oraz zdefiniowanie w konstytucji małżeństwa jako związku między kobietą a mężczyzną. A wszystko po to, by przy okazji przeforsować pomysł, aby Putin mógł rządzić jeszcze dwie sześcioletnie kadencje, licząc od wyborów w 2024 r. „Putin osiągnął swój cel. Według oficjalnych danych pakiet poprawek przeszedł z poparciem 78 proc. głosów przy 68-proc. frekwencji” – pisze Frye. Ale amerykańską debatę o głosowaniu w Rosji zdominowała informacja, która może wpłynąć na przebieg kampanii przed zaplanowanymi na 3 listopada wyborami prezydenckimi.
Dziennikarze kilku mediów równolegle opisali ustalenia wywiadu o tym, że pewna jednostka rosyjskiego wywiadu wojskowego GUGSz (dawny GRU) obiecała nagrody finansowe talibom za mordowanie amerykańskich żołnierzy. Prezydent Donald Trump ogłosił, że nic o tym nie wiedział, ale republikanie domagają się wyjaśnień. Kongresmenka Liz Cheney, jedna z liderek klubu w Izbie Reprezentantów, domaga się od rządu odpowiedzi, czemu nic w tej sprawie nie zrobiono. Republikańska organizacja The Lincoln Project, która w tych wyborach popiera Joego Bidena, uznając Trumpa za zagrożenie dla bezpieczeństwa Ameryki, wyemitowała reklamówkę, w której nazwano Trumpa „agentem Kremla”. Tymczasem demokraci na czele z przewodniczącą Izby Reprezentantów Nancy Pelosi zażądali nałożenia na Rosję nowych sankcji.
Wyniki plebiscytu w połączeniu ze wspomnianym skandalem są komentowane w jednym tonie. „Putin ma jedną przewagę nad władcami Rosji z okresu carskiego i komunistycznego: żaden z nich nie mógł liczyć na przychylność amerykańskiego prezydenta, a tę dzisiaj gwarantuje Donald Trump” – napisał na łamach internetowego magazynu „The Hill” Dov Zakheim z think tanku Center for Strategic and International Studies, wiceszef Pentagonu w rządach Ronalda Reagana i George’a Busha juniora. Były polityk dodaje, że żaden rosyjski czy radziecki przywódca nie miał komfortu wpływania na wynik wyborów prezydenckich w USA ani większego dostępu do ucha gospodarza Białego Domu niż kierownicy amerykańskich agencji wywiadowczych.
„Prezydent Rosji studiując sondaże przed listopadowymi wyborami w Ameryce i rosnące poparcie dla Joego Bidena, świadomy, że ma mało czasu, może sięgnąć po środki nadzwyczajne, np. wejść na Białoruś i postawić wojska przed polską granicą. Ktokolwiek zasiądzie w Gabinecie Owalnym po Trumpie, czy to za kilka miesięcy, czy za ponad cztery lata, do 2036 r. będzie musiał się mierzyć z człowiekiem, którego misją życia jest totalne zniszczenie rywala, czyli Ameryki” – pisze Zakheim.
Tymczasem były ambasador w Moskwie Michael McFaul, demokrata, który zakończył misję jeszcze przed rozpoczęciem ofensywy na Donbasie w 2014 r., zwrócił uwagę na częstotliwość rozmów przywódców Rosji i USA. Powołał się na reporterów śledczych programu „Meet the Press” telewizji NBC. „Trump zadzwonił do Putina sześciokrotnie w ciągu dwóch miesięcy: 30 marca, 9, 10 i 12 kwietnia, 7 maja oraz 1 czerwca. Żaden prezydent Stanów Zjednoczonych nie rozmawiał tak często z innym przywódcą. To bardzo dziwne. Ciekawe, o czym tyle rozmawiają” – zastanawiał się na Twitterze.
Z polityków związanych z prawicą najostrzej wypowiedział się były republikański kongresmen Joe Walsh z Illinois, który w tym roku próbował z mizernym skutkiem rzucić urzędującemu prezydentowi rękawicę w prawyborach. Walsh w mediach społecznościowych stwierdził, że dotąd Trump nie okazał złości na Putina za to, że ten płaci za zabijanie amerykańskich żołnierzy, a nawet określił głowę państwa mianem zdrajcy. Bill Kristol, szef gabinetu byłego wiceprezydenta Dana Quayle’a i wpływowy neokonserwatywny publicysta, stwierdził, że Trump – wnioskując z jego przemówień z okazji Dnia Niepodległości 4 lipca – jest w sensie politycznym bliższy Putinowi niż prezydentom wyrzeźbionym w skale na Mount Rushmore.
W obronę prezydenta w kontekście relacji rosyjsko-amerykańskich zaangażował się zaś szef senackiej Komisji Sprawiedliwości 86-letni Chuck Grassley, patriarcha republikanów z Kongresu. „Irytuje mnie, kiedy demokraci insynuują na temat ciepłych relacji między Trumpem a Putinem, podczas gdy ten pierwszy wyposażył Ukrainę w broń, a Barack Obama nic Ukraińcom nie dał” – napisał w niedzielę na Twitterze.