Wygaszenie na całym świecie niemal wszystkich dziedzin życia wymagających kontaktu fizycznego nie ma w historii precedensu. W chórze zwiastujących armagedon, który nieuchronnie nas czeka, jeśli nie zmienimy sposobu życia ‒ główną przyczyną zła jest człowiek. Każdy, będąc potencjalną ofiarą wirusa, domyślnie występuje także w roli zabójcy, a podstawową rolą państwa i polityków staje się ograniczenie zdolności każdego z nas do zabijania innych.
Stąd zupełnie poważne propozycje wykluczenia z ludzkich gestów np. ściskania dłoni na powitanie. Z takim apelem wystąpił kilka tygodni temu Anthony Fauci, jeden z głównych doradców prezydenta Donalda Trumpa w walce z COVID-19. Susan Michie, dyrektorka Ośrodka Badań Zmian Behawioralnych w University College London, wzywa z kolei, by przestać dotykać twarzy (co podobno robimy średnio 23 razy dziennie).
Oczywiście to wszystko jest wykonalne. Nie musimy witać się przez podanie rąk. Nie musimy całować się na powitanie. Możemy wynaleźć nowe metody powitania i pożegnania. W ramach postkolonialnej winy możemy np. rozwijać wśród europejskiej młodzieży piękny arabski zwyczaj dotykania serca.
Dziś ludzie zaczynają co prawda wychodzić na ulice, ale pytanie o to, jak będziemy traktować kontakt z drugim człowiekiem, pozostaje aktualne. Wezwania do zachowania fizycznej izolacji doskonale współgrają z duchem czasów liberalnego Zachodu. Tu każdy dotyk może być podejrzany, a zmniejszanie dystansu, nawet bez epidemii koronawirusa, jest ryzykowne. Zachód ma od lat obsesję na punkcie kontroli prywatnej przestrzeni. Teraz oprócz podtekstu seksualnego dochodzi jeszcze zagrożenie wirusem. Może warto będzie ustawowo zakazać zbliżania się do drugiego człowieka?
Piszę to wszystko w tonie ironicznym. Ale tak naprawdę nie ma się z czego śmiać. Wiara w determinizm historyczny, którego agentem jest wirus, to kolejny test granic myślenia mitycznego i religijnego w naszym świecie bez religii. Ludzkim losem i losami świata kierować ma mikroorganizm, a naszym bezalternatywnym kolektywnym przeznaczeniem jest ograniczanie strat wywołanych przez niego. Dyskusja na temat potencjalnych niebezpieczeństw takiego myślenia ucinana jest jednym argumentem: nie wolno narażać życia innych. Jeszcze 50 lat temu tego typu postawa byłaby kompletnie niezrozumiała. Na przełomie lat 60. i 70. XX w. grypa hongkońska zabiła milion ludzi na świecie przy niemal powszechnej obojętności społeczeństw. Europa zajmowała się pokłosiem rewolucji społecznych 1968 r., Ameryka prowadziła wojnę w Wietnamie, cały świat Zachodu ubolewał nad tragedią Biafry. Nikomu nie przychodziło do głowy, że sprawa epidemii grypy może być ważniejsza od tych wydarzeń i problemów, które generują. Tymczasem w USA w ciągu trzech miesięcy 1968 r. zmarło ponad 50 tys. ludzi, w latach 1969‒1970 we Francji ‒ 35 tys., w 1971 r. w Polsce było 6 mln chorych, prawie 6 tys. ludzi zmarło.
Przez pięć dekad, które dzielą nas od epidemii grypy hongkońskiej, zmieniło się podejście człowieka do większości spraw organizujących życie.
50 lat temu ludzie byli jeszcze istotami śmiertelnymi. Zwłaszcza odejście osoby starszej nie było niczym nadzwyczajnym. Dziś zgon osoby w wieku nawet powyżej 70 lat uznawany jest za skandal i usprawiedliwiony powód buntu. Każdy ma prawo żyć w zdrowiu i szczęściu tak długo, jak się da, idealnie byłoby, gdyby w ogóle nie umierał. A rolą państwa jest zapewnienie mu środków do realizacji tego celu.
To się oczywiście nie trzyma kupy także od strony ekonomicznej: wraz z rozwojem koncepcji praw człowieka i indywidualizmu jako postawy najpewniej gwarantującej sukces życiowy rozwijała się indywidualistyczna wersja dogmatu społeczno-gospodarczego, w którym nie było wiele miejsca na finansowanie służb publicznych, w tym służby zdrowia. Wyeliminowaliśmy śmierć z naszego życia. Każde cierpienie uznaliśmy za niewybaczalne. Przestaliśmy akceptować możliwość porażki w starciu z przeszkodą nie do pokonania i tylko nie wiadomo, kto ma za to wszystko zapłacić. Bogaci płacą za siebie. Jeśli kogoś nie stać – sam sobie jest winien.
Możemy potraktować tę epidemię jako kolejny kryzys w historii, z którego dzięki ludzkiej pomysłowości, determinacji i solidarności wyjdziemy wzmocnieni. Gra toczy się o to, jak widzimy swoje miejsce w świecie: czy uznajemy, że życiem ludzkim kierują siły, na które nie mamy wpływu, a najlepszą szansą przeżycia jest podporządkowanie się im, czy też uznajemy człowieka za zdolnego do kreowania rzeczywistości, przezwyciężania kryzysów, a przynajmniej minimalizowania ich tragicznych skutków.
Historia ludzkości jest m.in. zapisem katastrof naturalnych, plag, pożarów, epidemii, nie mówiąc o spowodowanych bezpośrednio przez człowieka wojnach, klęskach głodu i zapaściach gospodarczych. Wiele z kryzysów, które miały nas fundamentalnie zmienić, prowadziło do polepszenia warunków życia ‒ niestety, tylko tych, którzy przeżyli, i kolejnych pokoleń. Po wielkich pożarach w Londynie w 1666 r. czy Lizbonie w 1755 r. miasta te otrzymały nową tkankę urbanistyczną. Po potężnych powodziach w połowie XX w. Holandia stworzyła nowoczesny system grobli, który do dziś pozostaje jednym z największych osiągnięć ludzkości. Katastrofy prowadziły również do reform społecznych. Historia rewolucji przemysłowej jest zapisem walki robotników o polepszenie warunków pracy, której punktami przełomowymi były wypadki w kopalniach czy fabrykach.
Czy zatem COVID-19 będzie zwiastunem nowego, lepszego początku? Najgłośniejsze reakcje nie dają na to wiele nadziei. Po pierwsze, są one z gruntu fatalistyczne. Zakładają, że świat rozwija się według z góry ustalonego kierunku, a jedyne, co możemy zrobić, to podporządkować się siłom przerastającym nasze możliwości obronne. Przyszłość została już za nas napisana, politycy i eksperci wymyślą tylko odpowiednie prawa, by się jej podporządkować i jakoś przetrwamy. Jeśli nie zgodzimy się na takie rozwiązanie – koniec z nami.
To jest myślenie posiadające cechy kultu apokaliptycznego, które doskonale zresztą sprawdza się w postreligijnych społeczeństwach Zachodu.
Przesłanie, które płynie od polityków, ekspertów i świeckich świętych w rodzaju Grety Thunberg jest jednoznaczne: działania człowieka prowadzą do końca świata. To nie jest kwestia czy, ale kiedy zacznie się horror. Nie mamy już kontroli nad biegiem wydarzeń. Ciągle możemy uniknąć śmierci w męczarniach ‒ co zresztą nie byłoby naszą zasługą, tylko owocem pracy najmądrzejszych, najbardziej wtajemniczonych i przenikliwych członków rodzaju ludzkiego – pod warunkiem że całkowicie się zmienimy. Szamani współczesności (czyli eksperci, zwłaszcza w takich dziedzinach jak klimat czy zdrowie publiczne) wyznaczają kierunek, politycy określają nowe prawa, celebryci podgrzewają emocje, a ludzie podporządkowują się – jeśli wiedzą, co dla nich dobre. W ten właśnie sposób fundamentem świata (ponoć) bez Boga pozostaje to, co zawsze było bliskie człowiekowi ‒ religijna wyobraźnia.
Nie można oczywiście wykluczyć, że świat rzeczywiście się kończy. Przynajmniej nasz ‒ od powstania Ziemi 99 proc. gatunków, które na niej żyły, przepadło. Dziwne i zaskakujące byłoby, gdyby człowiek miał być wyjątkiem.
Tak się jednak składa, że współcześni rycerze apokalipsy (podobnie jak ich poprzednicy w historii) nie oczekują od reszty ludzi nicnierobienia, tylko wręcz przeciwnie – oczekują podporządkowania się bardzo konkretnych wymogom, które ograniczają naszą wolność i bardzo realnie zmieniają nasze życie. To wszystko za bliżej nieokreśloną obietnicę zbawienia i przy zapewnieniu, że pozbywanie się coraz większych sfer wolności służy wyłącznie naszemu dobru.
Czy opłaci nam się taka transakcja – wątpliwe. Pewne jest natomiast, że wszystkie kryzysy ludzkości miały jedną cechę wspólną: żaden nie oznaczał końca historii, choć jego uczestnikom wydawało się zwykle, że „świat nigdy już nie będzie taki sam”.
Jeśli poddamy się fatalistom i politycznym manipulatorom, nasz świat będzie dokładnie taki jak oni – zmanipulowany i smutny.
Nikt, nawet ci, którzy gromadzą wokół siebie tysiące wyznawców, nie wiedzą, jakie naprawdę będą skutki tej epidemii. Do dziś nie mamy pewności, jak działa ten wirus, jaką śmiertelność powoduje, jak można się nim zarazić i co zrobić, żeby nie zachorować. Banki inwestycyjne i think tanki zgadują, jakie będą straty gospodarcze, socjologowie opisują nowe normy międzyludzkie w świecie po zarazie w oparciu o własne wyobrażenia. Geopolitycy wymyślają nowe strefy wpływów, które ponoć wyłonią się po przejściu zarazy. Ale to wszystko przepowiednie, które zweryfikuje życie. Nic nie jest ustalone. Globalna dominacja Chin nie jest przesądzona. Ameryka nie jest skazana na upadek. Unia Europejska nie musi się rozpaść. Nie jesteśmy zakładnikami koronawirusa.
Chyba że wybierzemy inaczej.