Bez względu na to, jak dobre będą pomysły na zmianę prawa w związku z koronawirusem, powstaje pytanie, jak je uchwalić, by zminimalizować ryzyko zakażenia posłów.
W przyszłym tygodniu Sejm ma się zająć drugą specustawą koronawirusową proponowaną przez rząd czy poprawkami Senatu do ustawy budżetowej. Wobec epidemii powstaje jednak pytanie, jak zorganizować posiedzenie. Z rozporządzenia ministra zdrowia wynika, że maksymalnie zgromadzenia nie powinny przekraczać 50 osób. Oczywiście posiedzenie Sejmu, nawet jeśli zbierze się w pełnym składzie, nie będzie łamało prawa. Ale nawet od przedstawicieli rządu słyszymy, że zwoływanie dzisiaj 460 posłów to gigantyczne ryzyko. Tym bardziej, że w praktyce, oprócz parlamentarzystów, podczas posiedzenia w budynku muszą być urzędnicy, straż marszałkowska czy media – łącznie w ciągu kilku godzin na jednym terenie będzie ponad pół tysiąca osób.
Nasi rozmówcy przyznają, że rozwiązanie tego problemu to kwadratura koła. Już w piątek klub Lewicy pytał szefową kancelarii Sejmu, jakie są możliwości, i dowiedział się, że obrady oznaczają zebranie posłów na jednej sali. Artykuł 7 regulaminu Sejmu mówi, że: „na posiedzeniach posłowie zajmują stałe, wyznaczone miejsca na sali posiedzeń”.
Trwa więc szukanie pomysłów, co zrobić, by zminimalizować ryzyko. Rozpatrywane są różne scenariusze.
– Posiedzenie Sejmu oznacza wspólne obrady, czy to może mieć inną formę niż spotkanie w jednym miejscu i jednej sali, trzeba się zastanowić – podkreśla konstytucjonalista dr hab. Ryszard Piotrowski.
On sam uważa, że debata nad projektem rządowym mogłaby się odbywać na sali plenarnej tylko w obecności przedstawiciela rządu i marszałka. Posłowie – rozproszeni w innych salach w parlamencie – przysłuchiwaliby się transmisji na telebimach. Ci, którzy chcieliby zabrać głos, przychodziliby do sali plenarnej pojedynczo lub zadawali pytania przedstawicielowi rządu e-mailem. Także komisja mogłaby pracować na dużej sali głównej, co umożliwiałoby duże rozproszenie posłów. Głosowanie polegałoby zaś na tym, że parlamentarzyści pojedynczo w kolejności alfabetycznej wchodziliby do sali obrad, oddawali głos i wychodzili z zachowaniem bezpiecznych odstępów. – To będzie trwało, ale jeśli posłowie będą zdyscyplinowani, to może przebiec sprawnie, zwłaszcza jeśli będzie porozumienie w tej sprawie między klubami. Docelowo należałoby zmierzać do stworzenia narzędzi informatycznych pozwalających podejmować decyzję ustawodawczą zdalnie – podkreśla konstytucjonalista.
Inny sposób to zebranie minimalnej liczby parlamentarzystów (230 osób), co pozwoli zachować odstępy na sali sejmowej. Taki pomysł pojawił się w PiS. Artykuł 120 konstytucji mówi bowiem, że Sejm uchwala uchwały i ustawy w obecności „co najmniej połowy ustawowej liczby posłów”, chyba, że uchwały czy ustawy stanowią inaczej. Ale taki wariant minimalistycznego głosowania wymagałby politycznego porozumienia między klubami, by 230 posłów na sali było delegowanych przez kluby proporcjonalnie do ich udziału w całym składzie Sejmu. Każdy klub musiałby zatem wysłać połowę posłów z zaokrągleniem ich liczby do góry. Czyli 118 posłów PiS, 67 – PO i tak dalej, aż do 6 posłów Konfederacji.
Pytanie, czy może być inny sposób obrad i głosowania niż na sali plenarnej. Taki pomysł zakłada rozproszenie posłów po różnych salach – w których na co dzień zbierają się komisje – i głosowanie w mniejszych grupach. Liczenie głosów odbywałoby się np. przez sekretarzy czy systemy elektroniczne w salach. Jeszcze inny pomysł ma Lewica, która proponuje głosowanie korespondencyjne. – Każdy z posłów ma tablet z profilem identyfikacyjnym i może mieć profil zaufany. Wystarczyłoby, żeby każdy wysłał ze skrzynki mailowej wiadomość o treści: „tak” lub „nie” lub „wstrzymuje się” – podkreśla Krzysztof Gawkowski, szef klubu Lewicy. Tyle że może to budzić wątpliwości prawne.
Wymienione wyżej rozwiązania, poza zmniejszeniem do minimum składu izby czy pomysłem Ryszarda Piotrowskiego, wymagają zmiany regulaminu. A w tym celu i tak musiałby zebrać się Sejm, choćby w okrojonym składzie.