W dotkniętym sankcjami Iranie trwa pełna mobilizacja do walki z koronawirusem.
Sytuacja z dnia na dzień robi się coraz bardziej poważna, ale władze na razie nie zdecydowały się na zamknięcie miast z największą liczbą przypadków COVID-19. Prewencja idzie w kierunku ograniczenia możliwości rozprzestrzeniania się wirusa, zakazano więc zgromadzeń publicznych: odwołane zostały m.in. zajęcia w szkołach i na uniwersytetach, wprowadzono ograniczenia w organizacji ceremonii religijnych, nie odbywają się imprezy z udziałem publiczności.
Wirus SARS-CoV-2 ma trzy główne ogniska na północy kraju: miasta Kom, Gilan i Teheran. W mediach społecznościowych są nagrania, jak w stolicy kraju do rozpryskiwania środka dezynfekującego na ulicach zaprzęgnięto armatki wodne – te same, za pomocą których rząd pod koniec listopada rozpędzał manifestacje przeciw podwyżkom cen benzyny. Na ulicach miasta jest ruch, ale znaczne mniejszy niż zazwyczaj; niektórzy żartują, że z powodu koronawirusa przynajmniej jest czystsze powietrze.
Jednocześnie rząd wydał wojnę nieuczciwemu handlowi. Pozamykano apteki, których właściciele zamiast sprzedawać środki ochrony osobistej postanowili je gromadzić, oraz takie, gdzie sprzedawano te rzeczy po zawyżonych cenach. Służby porządkowe przeprowadziły też kilka akcji wymierzonych w spekulantów, rekwirując miliony maseczek ochronnych, rękawiczek oraz środków dezynfekujących. Do mobilizacji włączyło się wojsko: resort obrony uruchomił w należących do armii ośrodkach produkcję masek i środka dezynfekcyjnego.
Nawet w walce z koronawirusem dają jednak znać o sobie sankcje. To m.in. dlatego gen. Kjumars Hejdari, głównodowodzący siłami lądowymi irańskiej armii, oświadczył w niedzielę, że eksperci zatrudnieni w wojskowym „departamencie samowystarczalności” skonstruowali kilka prototypów nowatorskiej metody diagnozowania koronawirusa. – Natychmiast trafią do testów w ministerstwie zdrowia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, okażą się przełomem w walce z zarazkiem – mówił wojskowy.
Co więcej, wczoraj ministerstwo zdrowia zapowiedziało mobilizację 300-tysięcznej armii ludzi, którzy mieliby w poszukiwaniu osób zakażonych koronawirusem chodzić od drzwi do drzwi. Akcja ma rozpocząć się dzisiaj i prawdopodobnie miałaby to być akcja podobna do tej, jaką przeprowadziły swego czasu władze Wuhanu – miasta, gdzie SARS-CoV-2 po raz pierwszy wykryto u ludzi. W stolicy prowincji Hubei grupy ochotników przeprowadziły gigantyczną skalę mierzenia temperatury jej mieszkańcom.
Mobilizacja może jednak nie wystarczyć. Wiele wskazuje na to, że władze w początkowym etapie zbagatelizowały zagrożenie, m.in. nagły wysyp infekcji oraz fakt, że osoby z Iranu zawlokły wirusa do kilku innych krajów, w tym Iraku, Afganistanu i Azerbejdżanu. Już w połowie ubiegłego tygodnia odpowiedzialny za sytuacje kryzysowe w Światowej Organizacji Zdrowia Mike Ryan mówił, że epidemia w Iranie może być dużo bardziej rozległa, niż przyznają to władze kraju.
Oficjalnie między Morzem Kaspijskim a cieśniną Ormuz odnotowano 1,5 tys. przypadków koronawirusa i 66 zgonów (dane z wczorajszego popołudnia, które do tej pory na pewno uległy zmianie). Ale z kwerendy przeprowadzonej po szpitalach dziennikarze BBC Persian ustalili, że zgonów już w ten weekend mogło być więcej niż 200.
Zaskakująca jest też liczba przypadków wśród władz państwowych. Cały świat widział, jak na konferencji prasowej pod koniec lutego o tym, że krajowi nie grozi niebezpieczeństwo, zapewniał, pocąc się i krztusząc, wiceminister zdrowia Iraj Harirchi. Dzień później przyznał, że ma koronawirusa. W tym gronie znajduje się także wiceprezydent kraju oraz 20 parlamentarzystów.
W Iranie, podobnie jak wcześniej w Chinach, koronawirus może stać się kłopotem politycznym, tym bardziej że władze znajdują się w środku kryzysu zaufania publicznego. W styczniu Irańczycy byli wściekli na rządzących krajem za to, że okłamywali ich w sprawie zestrzelenia samolotu pasażerskiego ukraińskich linii lotniczych (wiózł na pokładzie wiele osób z irańskimi korzeniami). Władze początkowo szły w zaparte, mówiąc, że taki scenariusz to wroga propaganda; dopiero po kilku dniach przyznały się do fatalnego w skutkach błędu.
Teraz może być podobnie. „Mieliśmy pacjentów z takimi samymi symptomami. Ale dawano im leki na grypę i odsyłano do domu” – mówił anonimowo Agencji Reutera lekarz z miasta Kom. Jeśli faktycznie tak było, to znaczy, że każda z odesłanych do domu osób miała szansę zarazić wiele innych i że w kraju prawdopodobnie jest znacznie więcej przypadków. Jakby tego było mało, w sieci pojawiła się spekulacja, że informacje o rozszerzającej się epidemii ukryto, aby nie zaszkodzić frekwencji podczas lutowych wyborów parlamentarnych (która i tak okazała się być bardzo niska).