Rządząca Partia Konserwatywna jest faworytem czwartkowych przedterminowych wyborów do brytyjskiej Izby Gmin, ale sama wygrana nie wystarczy premierowi Borisowi Johnsonowi – musi on zdobyć bezwzględną większość, co już nie jest pewne.

Rozpisanie nowych wyborów było konieczne, bo Izba Gmin w dotychczasowym składzie nie była w stanie osiągnąć uzgodnić jakiegokolwiek rozwiązania w sprawie wyjścia kraju z Unii Europejskiej, o czym Brytyjczycy zdecydowali w referendum z czerwca 2016 r. Najpierw posłowie trzykrotnie odrzucili porozumienie wynegocjowane przez poprzednią premier Theresę May, do skłoniło ją do rezygnacji, a choć w październiku tego roku wstępnie poparli nową wersję umowy uzgodnioną przez Johnsona, ale i tak zmusili premiera do wysłania wniosku o przesunięcie terminu brexitu – do 31 stycznia 2020 r.

Parlamentarny klincz w sprawie brexitu był główną przyczyną rozpisania wyborów, ale tak naprawdę stojący na czele rządu mniejszościowego Johnson nie miał szans na przeforsowanie żadnej ustawy i od czasu objęcia w lipcu urzędu przegrywał niemal wszystkie głosowania.

Konserwatyści kończyli kadencję mając w klubie 298 posłów, co oznacza, że do większości brakuje im 28. W praktyce bezwzględna większość wynosi mniej niż 326, bo trzeba odliczyć nieobejmującą mandatów północnoirlandzką Sinn Fein i niegłosującego spikera, ale tak czy inaczej sondaże wskazują, że jest to w ich zasięgu. Od czasu objęcia urzędu premiera przez Johnsona konserwatyści wygrywali wszystkie sondaże, utrzymując w ostatnich dniach przed wyborami poparcie na poziomie ok. 42-43 proc. i przewagę ok. 10 proc. nad Partią Pracy.

Ale trzeba pamiętać, że Theresa May rozpisując w czerwcu 2017 r. przedterminowe wybory też miała dużą przewagę sondażową, a ostatecznie zamiast zwiększyć przewagę, którą miała w parlamencie straciła bezwzględną większość. Johnson zdecydowanie starał się uniknąć błędu popełnionego wówczas przez May, jakim było brak czytelnego przesłania. Tym razem było ono bardzo jasne – tylko konserwatyści gwarantują dokończenie brexitu, co pozwoli na uwolnienie potencjału gospodarczego kraju, inwestycje w służbę zdrowia czy infrastrukturę.

Johnson starał się też przyciągnąć wyborców z okręgów, które tradycyjnie były bastionami Partii Pracy, ale gdzie w referendum było duże poparcie dla wyjścia z UE – i jak wynika z badań, ta strategia może się okazać skuteczna. Johnson nie miał innego wyjścia, bo wśród partii, które mają szansę wejść do parlamentu nie widać nikogo, kto mógłby poprzeć mniejszościowy rząd konserwatystów, co oznacza, że jak nie zdobędą oni samodzielnej większości, realny jest scenariusz, że na Downing Street 10 wprowadzi się lider Partii Pracy Jeremy Corbyn.

Laburzyści dla odmiany robili wszystko, by wybory nie sprowadzały się do kwestii brexitu. Wynikało to głównie z faktu, że przez długi czas oni również nie mogli uzgodnić stanowiska, a ostatecznie ogłosili neutralność. Corbyn zapowiada, że w ciągu trzech miesięcy renegocjuje umowę z UE, po czym podda ją pod referendum dając do wyboru wyjście na nowych warunkach lub pozostanie w UE, przy czym partia nie będzie się opowiadać za żadną z opcji.

Partia Pracy motywem przewodnim swojej kampanii uczyniła system publicznej opieki zdrowotnej NHS, który faktycznie jest w kryzysie, w szczególności zaś zarzucała Johnsonowi, że prowadzi tajne negocjacje z USA na temat prywatyzacji NHS, choć na to już nie przedstawiła dowodów. Jej drugim motywem przewodnim stał się natomiast szeroko zakrojony program renacjonalizacji – poczty, kolei, wodociągów, operatorów energetycznych sieci przesyłowych – co wzbudza zaniepokojenie na rynkach finansowych. Podobnie zresztą jak zapowiedzi potężnego zwiększenia wydatków budżetowych, które zdaniem niezależnych ekonomistów nie mogą się udać bez znaczących podwyżek podatków.

Największym problemem Partii Pracy w kampanii były jednak oskarżenia to tolerowanie antysemityzmu, którego źródłem jest jednoznacznie propalestyńskie – a tym samym antyizraelskie – stanowisko Corbyna.

Trzecia co do wielkości ogólnokrajowa partia – Liberalni Demokraci zapowiedziała, że jeśli wygra, natychmiast wycofa wniosek o wyjście z UE i to bez powtarzania referendum. Choć około połowa Brytyjczyków popiera pozostanie w UE, zupełnie nie przekłada się to na poparcie dla najbardziej prounijnej z brytyjskich partii. Jeszcze na wczesną jesienią zbliżała się w sondażach do Partii Pracy, tymczasem teraz wygląda, że pozostanie na dotychczasowym poziomie kilkunastoprocentowego poparcia i kilkunastu mandatów.

Jeszcze większym fiaskiem wybory będą dla Partii Brexitu, czyli nowego ugrupowania Nigela Farage’a, które w maju uzyskało najwięcej brytyjskich mandatów w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Decyzja Farage’a, by nie wystawiać kandydatów w okręgach, gdzie poprzednio wygrali konserwatyści – aby uniknąć rozbijania głosów wyborców popierających wyjście z UE – niewątpliwie może pomóc w doprowadzeniu do brexitu, ale dla Partii Brexitu oznaczała, że przestała się liczyć. Inna sprawa, że przy brytyjskiej ordynacji większościowej nawet kilkunastoprocentowe poparcie nie gwarantowało jej zdobycia choćby jednego mandatu.

Trzeci co do wielkości klub w Izbie Gmin nadal będzie więc tworzyła Szkocka Partia Narodowa (SNP), która również opowiada się za natychmiastową rezygnacją z brexitu, ale zarazem brexit podaje jako uzasadnienie dla nowego referendum niepodległościowego w Szkocji w przyszłym roku. SNP jasno też zapowiedziała, że warunkiem poparcia przez nią jakiegokolwiek rządu mniejszościowego jest zgoda na plebiscyt. W praktyce to odnosi się tylko do Partii Pracy, bo która może potrzebować głosów SNP i nie wyklucza w sposób kategoryczny zgody na referendum.

Według opublikowanej we wtorek wieczorem analizy ośrodka YouGov, która w odróżnieniu od zwykłych sondaży poparcia jest oparta na badaniach w poszczególnych okręgach, jest zatem znacznie dokładniejsza, konserwatyści zdobędą 339 mandatów, laburzyści – 231, SNP – 41, zaś Liberalni Demokraci – 15.

Uzyskanie przez Partię Konserwatywną bezwzględnej większości oznaczałoby, że Johnson nie będzie musiał ponownie przesuwać terminu brexitu i Wielka Brytania opuści Unię Europejską 31 stycznia przyszłego roku. Tak czy inaczej nie zakończy to jeszcze sprawy – tego dnia zacznie się przewidziany do 31 grudnia 2020 r. okres przejściowy, w którym relacje między Londynem a Brukselą będą na dotychczasowych zasadach.

W trakcie okresu przejściowego powinna w założeniu zostać wynegocjowana nowa umowa o przyszłych relacjach handlowych. Rząd brytyjski przekonuje, że jest to możliwe, choć eksperci ostrzegają, że to karkołomne zadanie. Brak tej umowy oznacza, że pod koniec przyszłego roku brytyjski rząd stanie przed dylematem, czy prowadzić handel z UE na ogólnych zasadach WTO, czyli z cłami i regulacjami, co byłoby de facto brexitem bez umowy i oznaczałoby turbulencje dla gospodarki, czy też prosić o przedłużenie okresu przejściowego, co byłoby trudne politycznie niedotrzymaniem wyborczej obietnicy.

Wyniki czwartkowych wyborów spodziewane są w nocy z czwartku na piątek, zaś pierwsze posiedzenie nowego parlamentu zaplanowane jest na wtorek 17 grudnia.