Skład nowej Komisji Europejskiej u wielu z nas wywołał przynajmniej zdziwienie. Po raz pierwszy znajdzie się w nim wiceprzewodniczący odpowiedzialny za promowanie europejskiego stylu życia.
Magazyn DGP 15 listopada 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Już sama nazwa tej funkcji brzmi źle (choć poprzednia – zmieniona po fali krytyki – brzmiała jeszcze gorzej: odpowiedzialny za ochronę europejskiego stylu życia). Tym bardziej niefortunne jest jednocześnie powierzenie Margaritisowi Schinasowi, który obejmie to stanowisko, zarządzania obszarem migracji, bezpieczeństwa, edukacji i zatrudnienia. Pytanie nasuwa się zatem samo: czy imigranci stanowią zagrożenie dla europejskich wartości?
Laikowi może się wydawać nieco dziwne, gdy na ten temat dyskutują też ekonomiści. W końcu jednostki w większości naszych modeli różnią się pod wieloma względami, ale zwykle nie dotyczy to narodowości. A jednak decyzja o asymilacji, a także jej konsekwencje są z definicji ekonomiczne. Czy jako imigrant powinieneś poświęcić swoje ograniczone zasoby (czas i pieniądze) na naukę języka i poznanie lokalnej kultury?
Zacznijmy od spojrzenia na jedną z największych fal emigracji w historii. Pod koniec XIX w. Europejczycy z całego kontynentu masowo przybywali do Ameryki. Aby zorientować się co do skali tego zjawiska, wystarczy powiedzieć, że przed I wojną światową aż 15 proc. populacji USA urodziło się poza granicami kraju. Czy masowy napływ cudzoziemców doprowadził do upadku amerykańskich wartości?
Trójka ekonomistów z uznanych amerykańskich uczelni – Ran Abramitzky (Uniwersytet Stanforda), Leah Boustan (Uniwersytet Princeton) i Katherine Eriksson (Uniwersytet Kalifornijski w Davis) – poświęcili dużo czasu na przestudiowanie tej właśnie fali migracyjnej. Zaowocowało to stworzeniem bazy danych zawierającej informacje o członkach tych samych rodzin, ale po dwóch stronach oceanu. Dzięki temu mogli porównać wyniki ekonomiczne braci, z których przynajmniej jeden wyjechał z Norwegii do USA. Z badania wynika, że przyszli emigranci byli wówczas ludźmi, którzy mieli gorsze perspektywy na rodzimym rynku pracy ze względu na mniejszą wykazywaną produktywność. Możemy przypuszczać, że stanowili grupę, która raczej miałaby więcej problemów z asymilacją kulturową niż mniej.
Czy udało im się zintegrować, a jeśli tak, to ile czasu trwał ten proces? Aby odpowiedzieć na te pytania, potrzebujemy miary asymilacji. Do wyboru mamy kilka, takich jak znajomość języka, wzorce konsumpcji, płace i małżeństwa. Jednak żadna z tych miar nie jest doskonała. Samoocena biegłości we władaniu językiem obcym jest podatna na manipulację (czytaj: ludzie kłamią). Dane dotyczące koszyków konsumpcyjnych z przełomu XIX i XX w. są rzadko dostępne.
Wynagrodzenie i stan cywilny są również kłopotliwymi miernikami integracji. Jeśli pracodawcy (lub potencjalni partnerzy życiowi) w danym kraju różnicują swoje wybory w zależności od kraju pochodzenia, dane mogą nam podpowiadać, że migranci nigdy się nie integrują pomimo dołożenia wszelkich starań. Abramitzky, Boustan i Eriksson znaleźli alternatywne rozwiązanie: zbadali imiona z aktów urodzenia. Założyli, że jeśli rodzice chcą zasymilować się z lokalnym anglojęzycznym środowiskiem, będą nazywać swoje dzieci „John” i „Charles”, zamiast „Jan” i „Karol”. Imiona spełniały trzy kryteria: nie można ich sfałszować, są dostępne dla wszystkich i zależą tylko od woli migranta.
Studiując historię imion w poszczególnych rodzinach, Abramitzky, Boustan i Eriksson odkryli, że cudzoziemcy, którzy spędzili więcej czasu w USA, dawali swojemu potomstwu bardziej lokalnie brzmiące imiona. Obliczenia ekonomistów udowodniły, że matki, które rodziły dzieci w kraju przyjmującym, dostosowywały się pod tym względem do miejscowej „normy” po 10–15 latach. Ponadto okazało się, że imigranci z biedniejszych krajów asymilowali się najszybciej. Gdyby Abramitzky i spółka na tym zakończyli swoją pracę, ich badania byłyby bardzo ciekawą, ale tylko historyczną analizą. Jednak autorzy poszli o krok dalej i sprawdzili, w jaki sposób obecni imigranci wybierają imiona swoim dzieciom. Okazało się, że nie zmieniło się tempo integracji z lokalną kulturą, choć dziś na mapie przepływów ludności dominują inne narody i grupy etniczne niż na przełomie XIX i XX w. To Meksyk, nie Stary Kontynent, stał się głównym krajem pochodzenia imigrantów w USA.
Podobna analiza dla Europy może być trudniejsza do wykonania ze względu na brak danych dotyczących imion. Alberto Bisin (Uniwersytet Nowojorski) i Giulia Tura (Europejski Instytut Uniwersytecki), którzy badają imigrację we Włoszech, zdefiniowali asymilację jako sytuację, w której rodzice imigranci rozmawiają ze swoimi dziećmi po włosku. Oszacowali oni, że 75 proc. cudzoziemców na Półwyspie Apenińskim zintegrowało się z dominującą kulturą w ciągu jednego pokolenia. Oznacza to, że aż trzy czwarte dzieci imigrantów mówiło już po włosku do swoich potomków.
Nie jest to badanie jednostkowe. Alan Manning (LSE) i Sanchari Roy (King’s College London) opowiadają podobną historię. Według nich imigranci nie stanowią zagrożenia dla lokalnej kultury. Wręcz przeciwnie, im dłużej imigranci przebywają w kraju przyjmującym, tym jest bardziej prawdopodobne, że się integrują; a w drugim pokoleniu i następnych nie można ich odróżnić od rodowitych mieszkańców. Inne badania pokazują nawet, że ograniczenie obcokrajowcom możliwości posługiwania się ojczystym językiem w szkole może prowadzić do ich niższej asymilacji (tak twierdzi Vasiliki Fouka z Uniwersytetu Stanforda).
Reasumując, powiązanie promocji europejskiego stylu życia (cokolwiek miałoby to znaczyć) z imigracją – zadanie, które stanie przed Margaritisem Schinasem, jednym z nowych komisarzy unijnych – nie tylko nie ma podstaw empirycznych, lecz także może przynieść rezultaty niezamierzone i odwrotne do oczekiwanych: doprowadzić do mniejszej integracji cudzoziemców z lokalnymi społecznościami.