"1 maja 2004 r. – ten dzień pani Urszula zapamięta do końca życia z dwóch powodów: Polska weszła do Unii Europejskiej, a ona stała się bezrobotna" – tak zaczyna się książka, której pierwszego zdania prawdopodobnie nie napisałby nikt z pokolenia pierwszych euroentuzjastów. Marek Szymaniak, dziennikarz urodzony w 1988 r., autor zacytowanych „Urobionych”, to niemal rówieśnik III RP. Przedstawiciel pokolenia niepodległej Polski, które pozostaje słabo obecne w polityce, ale na obszarze publicystyki, kultury i sztuki od pewnego czasu wystawia słony rachunek tak ojczyźnie, jak i Unii Europejskiej.
Niedawno podczas spotkania autorskiego ze studentami Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie usłyszałem, jak to w młodości Polacy byli faszerowani – uwaga na sformułowanie! – „propagandą Unii Europejskiej”. Niebieskie flagi z gwiazdkami, śmiertelnie nudne definicje oraz raj na ziemi dla biurokratów – często pozostawiały młodych ludzi obojętnymi, ale czasem, jak się okazuje, odrzucały z powodów estetycznych. Na opowieści o tym, że w Unii żyje się dobrze, że nie ma wojen, ale jest tani roaming itp., niejednokrotnie odpowiadają wzruszeniem ramion. Oczywiście nie dlatego, że jest im to zupełnie obojętne, są nieodpowiedzialni i chcą wojen. Ale dlatego, że dorastali w zupełnie innych warunkach niż matki i ojcowie założyciele III RP. Zmartwienia polskich pokoleń niepodległości jawić się mogą jako prozaiczne. Często dotyczą sprawiedliwości na co dzień w szkole czy pracy, a nie wielkiej historii. A w odpowiedzi na to, co, jak widać, mogą nazywać „propagandą”, formułowane są pytania: „No, dobrze, ale komu dokładnie w tej Unii jest dobrze? Kto na tym wejściu do Unii nie wyszedł najlepiej? Czy są w tej sprawie przegrani?”. I wówczas powstają takie książki, jak choćby „Urobieni” Szymaniaka.
Samo postawienie sprawy w ten sposób u ludzi pokolenia Solidarności czy pokolenia okresu wejścia do UE wprawiają w szczere zdumienie. Nierzadko budzą szczerą wściekłość.

Unijne rozczarowania

Tymczasem być może nic nie świadczy lepiej o tym, że młodzi Polacy są mentalnie w Unii niż gotowość do dostrzegania jej wad. Można nawet posunąć się dalej i powiedzieć, iż to właśnie oni lepiej odczuwają, gdzie bije puls teraźniejszości w krajach UE. Przedstawiciele starszych roczników, szczególnie ci, którzy na transformacji ustrojowej wyszli nieźle, często o niczym bardziej nie marzą na emeryturze, jak o małym końcu historii (niekiedy redukowanej do sformułowania: „żeby było tak, jak było”).
Tymczasem Unia Europejska lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych to coś zupełnie innego niż Unia ostatnich dziesięciu lat. Niedawno w jednym z filmów dokumentalnych BBC okres ten nazwano nawet „dekadą zamętu”.
Dosłownie kilka dni temu we francuskiej telewizji można było obejrzeć popularny program, w którym politycy i publicyści ze skrajnej lewicy i prawicy na wyścigi wieszali psy na UE. W zasadzie nikt Brukseli w obecnym kształcie nie bronił. Ani jedna osoba.
Przedstawiciel skrajnej prawicy namawiał do frexitu, przedstawiciel skrajnej lewicy zapowiadał ostrą rewizję traktatów (jeśli nie, to – w domyśle – nie można wykluczyć opuszczenia Wspólnoty przez Francję). I warto przypomnieć, że skrajność nie oznacza w tym przypadku braku poparcia wyborców. Nad Sekwaną w 2017 r. w I turze w wyborach prezydenckich kandydat skrajnej lewicy uzyskał niemal 20 proc. głosów, zaś kandydatka skrajnej prawicy – ponad 21 proc. Te opinie reprezentują blisko połowę kraju. Dodajmy, że żółte kamizelki w swoich hasłach, eufemistycznie mówiąc, także nie są entuzjastami Unii, wypowiadają się ostro o delokalizacji miejsc pracy, skutkach wolnego przepływu osób itd.
Nie wiemy, jak rozwinie się sytuacja we Włoszech, ale tam doszło do rządowej koalicji sił skrajnych, do niedawna rzecz nie do pomyślenia. Rzeczywistość państw unijnych często rozchodzi się z naszymi marzeniami z 2004 r.
Świętując 15 lat Polski w UE, warto może lepiej rozpoznawać stan umysłów obywateli innych państw. Gdyż, prawdę mówiąc, na tym tle nawet najbardziej krytyczne głosy młodych ludzi w Polsce mogą wydawać się umiarkowane.

Lokalny kontekst

Nigdy dość przypominania, że młodzi Polacy kształtują się w fundamentalnie innych warunkach niż pokolenia Polski Ludowej, co musi mieć swoje konsekwencje. Ale po kolei. Niedawno jeden z publicystów liberalnego tygodnika „The Economist” opisał krótką historię UE od 1989 r. następująco: dekada 1989–1999 to ekspansja instytucjonalna. Lata 1999–2009 to ekspansja geograficzna i przyjęcie 12 nowych członków. Od 2009 r. mamy serię kryzysów: kryzys strefy euro, kryzys w relacjach z sąsiadami (od Ukrainy po Syrię), kryzys migracyjny, kryzys brexitowy, wreszcie kryzys transatlantycki (od chwili wyboru Donalda Trumpa).
Z naszej perspektywy krótka historia trzech dekad prezentuje się oczywiście inaczej. Od czasu zimnej wojny mamy do czynienia raczej z dwoma etapami: pierwszy to czas postkomunistycznego mitu Zachodu, około ćwierć wieku niemal bezkrytycznego stosunku do państw Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Na tle rozkładu Polski Ludowej lat 80. ów mit, zresztą podzielany przez inne kraje naszego regionu, okazał się bezcennym paliwem modernizacyjnym. Mobilizował rodaków do ciężkiej pracy, wyrzeczeń i podejmowania wielkich reform, w domyśle zaś znajdowała się piękna obietnica dla wszystkich – kiedyś staniemy się Zachodem, takim, jaki można było obejrzeć w filmach fabularnych czy serialach.
Co ważne: nie była to tak do końca nowa utopia w miejsce komunistycznej, bo przecież mówiono o osiągnięciach, które można było gołym okiem zobaczyć w innych krajach. Warto dodać, iż ów mit nie ograniczał się jedynie do kwestii osiągnięcia wysokiego statusu materialnego. Obejmował on także chęć znalezienia się w obozie zwycięzców zimnej wojny, tego nie tylko materialnie i militarnie, ale także moralnie lepszego Zachodu – na tle zdegenerowanego moralnie Wschodu.
Drugi etap naszej obecności to czas po wyparowaniu postkomunistycznego mitu Zachodu. Wciąż w sondażach większość Polaków wyraża chęć pozostawania we Wspólnocie. Z badań CBOS wynika, że niezmiennie utrzymuje się bardzo wysoki poziom społecznego poparcia dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Za przynależnością naszego kraju do UE opowiada się 87 proc. badanych, jedynie 7 proc. jest temu przeciwnych („CBOS. Komunikat z badań nr 166/2018”).
Jednak etap bezkrytycznego zauroczenia mamy za sobą. Wcześniej kopiowano wszystkie instytucje i rozwiązania niemal automatycznie, w imię dostosowywania do prawa unijnego czy unijnych standardów. Od kilku lat sprawa nie jest tak jednoznaczna – a zmiana, dodajmy dla jasności, pojawiła się jeszcze przed rządami PiS. Przed 2015 r. jedną z pierwszych oznak zmiany polskiego stosunku do państw UE było kunktatorstwo w sprawie wejścia do strefy euro. Nie chodzi o słuszność czy niesłuszność tego rozwiązania, ale o to, że zaczęło się kalkulowanie, ważenie wad i zalet tego rozwiązania z nadwiślańskiego punktu widzenia.
Widać było, że polski stosunek do Zachodu podlega ewolucji. Najmocniej w głównym nurcie polityki wybrzmiało to w sprzeciwie wobec relokacji uchodźców w retoryce polityków PiS. Niemniej sprawa wyczerpania się postkomunistycznego mitu ma janusowe oblicze. Dziś prawdopodobnie jesteśmy mniej pewni co do przyszłych kierunków naszej polityki niż w pierwszych latach po zakończeniu zimnej wojny. Być może dlatego przynajmniej część pokolenia matek i ojców założycieli III RP oraz wejścia do UE nie tylko z rozrzewnieniem wspomina lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne, lecz także – jak się wydaje – nie przyjmuje do wiadomości niepokojących konsekwencji takich wydarzeń, jak brexit, ruch żółtych kamizelek czy wybór Trumpa.
Tak czy inaczej różowe okulary nie są dla młodych Polaków. Oni właśnie wyrośli w dekadzie kryzysów i nie pamiętają PRL-u. W ich przypadku opowieści o Unii padają zatem na inny grunt. A jako że zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego – z polskiego punktu widzenia nie można pominąć jeszcze jednej kwestii.

Solidarność, komuna i Unia

„Czasami słyszę: Wy, starzy, zróbcie miejsce tym młodym. Co to znaczy zróbcie miejsce? (…) Odpowiadam: Wy, młodzi, wyrąbcie sobie to miejsce” – stwierdził Leszek Miller w niedawnym wywiadzie dla Dziennika Gazety Prawnej. To nie tylko opinia byłego premiera. Podobne zdania wypowiadali także inni politycy i znani publicyści, jak choćby Tomasz Lis. Zresztą mniejsza o nazwiska.
Wprowadzenie Polski do Unii w 2004 r. prezentowane jest dziś jako wielka historyczna zasługa. Od siebie dodam: słusznie. Nie można jednak nie zauważać, że w 2019 r. to także legitymizacja polityczna – podobnie jak kiedyś wyróżniało członkostwo w pierwszej Solidarności 1980–1981. To podniesienie własnej rangi na tle historii, które ma także blokować konkurentów politycznych pozbawionych takiej legitymacji. Temu także służyło ogłoszenie deklaracji na rzecz koalicji europejskiej dla Polski byłych premierów i byłych szefów Ministerstwa Spraw Zagranicznych III RP.
W polityce niewątpliwie miejsce trzeba sobie wywalczyć. Niemniej jednak słowa Millera i innych pokazują coś jeszcze: w polskiej sferze publicznej nie jest niczym wyjątkowym negatywny stosunek do młodszego pokolenia Polaków, wychowanego w innych warunkach i pozbawionego pewnych doświadczeń historycznych. Oczywiście akceptowane jest niemal bezkrytyczne przystąpienie do własnego obozu. Próby opowiadania o rzeczywistości językiem adekwatnym do nowych doświadczeń są jednak lekceważone lub traktowane wrogo. Sytuację ułatwia poniekąd to, że młodzi Polacy nie są zbyt aktywną grupą wyborców.
Co może to oznaczać w przypadku dziedzictwa 2004 r.? Niewykluczone, że retoryka wyrąbywania sobie miejsca długofalowo może przynieść takie skutki, iż młodzi ludzie, nieliczni, lecz co bardziej nonkonformistyczni, będą spychani na pozycje radykalne oraz antybrukselskie. Podobnie zresztą, jak w krajach starej Unii – choćby tylko po to, aby zamanifestować swoją obecność. I by w ogóle ich usłyszano. Przy okazji świętowania piętnastolecia w Unii warto i nad tym się zastanowić.
Tym bardziej że to przed młodszymi rocznikami Polaków pojawił się zestaw wyzwań starszym w ogóle nieznanych. A w stanie świadomości Polaków zahibernowanych w okolicach 2004 r. wręcz nie do pomyślenia.
Magazyn DGP z 26 kwietnia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
A mianowicie: jak przeciwdziałać dezintegracji Unii Europejskiej, do której impulsy nadchodzą także z Zachodu? Jak wiarygodnie przetłumaczyć potrzebę istnienia zjednoczonej Europy tym, którzy nie pamiętają komuny? I jak nie popaść przy tym w coś, co oni mogą nazwać „propagandą”?
Świętując to, co wydarzyło się w 2004 r., z mojego punktu widzenia słusznie, nie można zapomnieć o tych pytaniach. Ani o tym, jak bardzo zmieniły się społeczeństwa państw Unii – w tym nasze.
Autor jest historykiem państwa i prawa, doktorem Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem naczelnym „Kultury Liberalnej”. Niedawno ukazała się jego książka „Koniec pokoleń podległości”