W debacie kandydatów Partii Demokratycznej na prezydenta pojawił się egzotyczny z perspektywy amerykańskiej, a dla Europejczyków oczywisty wątek: płatne urlopy macierzyńskie.



Reprezentująca w Senacie Nowy Jork Kirsten Gillibrand, która jest jedną z sześciu kobiet demokratek walczących o to, kto stawi czoła Donaldowi Trumpowi w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, upubliczniła projekt ustawy, który gwarantowałby matkom Amerykankom na poziomie federalnym takie świadczenie. Nazywa się on FAMILY ACT. Zakłada, że każda kobieta, która urodzi lub adoptuje dziecko, będzie miała możliwość wzięcia trzymiesięcznego urlopu, w ramach którego otrzyma 66 proc. wynagrodzenia. Środki na to mają pochodzić z uniwersalnego podatku w wysokości 0,2 proc. poborów, którego jedną połowę zapłacą pracobiorcy, a drugą pracodawcy. Senatorka szacuje, że będzie to kosztowało podatników średnio cztery dolary tygodniowo, czyli tyle – jak sama powiedziała podczas rozmowy z dziennikarzami stacji MSNBC – ile warta jest jedna kawa w Starbucksie.
W trudnej wewnątrzpartyjnej kampanii o nominację do reprezentowania stronnictwa w wyborach, w której już bierze udział ponad tuzin polityków, a kolejnych dziesięciu (w tym były wiceprezydent Joe Biden) do startu się się przygotowuje, Gillibrand dzięki FAMILY ACT zdobywa punkty i popularność w elektoracie demokratów. Jej projekt zyskał poparcie wszystkich jej rywali. Jeden z nich, ultralewicowy senator Bernie Sanders z Vermont, który w 2016 r. rywalizował z Hillary Clinton w prawyborach Partii Demokratycznej, przypomniał, że w ramach ówczesnej debaty proponował podobne rozwiązanie. Ale ustawa Gillibrand jest już konkretnym pomysłem. Inną sprawą jest to, czy demokratom, którzy są w Senacie w mniejszości, uda się w ogóle rozpocząć procedurę legislacyjną.
– Jeżeli udałoby się wprowadzić płatne urlopy macierzyńskie, byłaby to naprawdę wielka sprawa. Ale w związku z tym, że Ameryka nie jest z tym tematem obyta, obawiam się, czy ludzie zrozumieją, że to leży w ich interesie. Z punktu widzenia filozofii polityki takie benefity w amerykańskiej debacie wielu kojarzą się z socjalizmem, czyli ideologią bardzo Stanom Zjednoczonym obcą. Republikanie uważają, że urlop macierzyński narusza wolność przedsiębiorców, bo zmusza ich do płacenia nie za pracę, a za brak jej wykonywania. I jak bardzo absurdalnie by to brzmiało, tak samo myśli Donald Trump – mówi DGP Heather Boushey, ekonomistka, która pracowała jako doradca w sztabie Clinton w 2016 r.
I rzeczywiście. Propozycja Gillibrand oburzyła republikanów w Senacie. Zgodnie uznali, że jest to próba niegodziwego opodatkowania i pracobiorców, i pracodawców. Senator Mike Lee z Utah oświadczył, iż FAMILY ACT będzie piętnem dla biznesu i zaszkodzi amerykańskiej gospodarce. Zaproponował on inny projekt: by koszty urlopu macierzyńskiego w całości przenieść na matkę. Trzymiesięczne benefity miałyby pochodzić z jej oszczędności emerytalnych zbieranych w ramach federalnego systemu Social Security. Za treść republikańskiej ustawy odpowiada konserwatywna i probiznesowa organizacja pozarządowa Independent Women’s Forum.
Niektóre stany wprowadziły własne przepisy, ułatwiające nieco życie matkom. 25 stanów wymaga zapewnienia 12-tygodniowego bezpłatnego urlopu przez firmy zatrudniające 10 lub więcej pracowników. Siedem wydłużyło czas trwania urlopu. Wciąż jednak tylko trzy gwarantują, że mimo nieobecności w pracy matki będą dostawać pensje. Na płatny urlop macierzyński może liczyć bardzo niewiele kobiet. Zależy on tylko i wyłącznie od polityki zatrudnienia obowiązującej w danej firmie. W praktyce większość kobiet jest zdana wyłącznie na siebie, swoich partnerów i ewentualne programy socjalne.



Dla republikanów to absurd: płaci się za pracę, a nie za jej niewykonywanie