Chociaż do brexitu pozostało półtora miesiąca, May nie zmienia strategii.
Szefowa brytyjskiego rządu wciąż zakłada, że uda jej się przekonać posłów do odrzuconego już raz porozumienia wyjściowego. Aby jednak nie doszło do powtórki z blamażu, musi zostać spełniony jeden warunek: premier zdobędzie wiążącą deklarację od strony unijnej, że Wielka Brytania nie utknie na zawsze w unii celnej przez nierozwiązaną kwestię granicy z Irlandią Północną (tzw. backstop, czyli hamulec awaryjny).
Unia twardo stoi na stanowisku, że sam tekst porozumienia, pod którym podpisali się szefowie rządów państw Wspólnoty, nie podlega dalszym negocjacjom. Europejscy politycy nie wykluczają jednak udzielenia Londynowi gwarancji w innej formie. Dotychczas o takim wariancie w ogóle nie chcieli słyszeć brexiterzy, czyli skrajni eurosceptycy w Partii Konserwatywnej. Uważali, że miękkie zapewnienia nic nie znaczą, i doprowadzili do przegranej Theresy May w głosowaniu nad porozumieniem wyjściowym. Premier Wielkiej Brytanii liczy jednak, że presja czasowa skruszy ich opór.

Nie bądźmy purystami

Ta taktyka zdaje się przynosić efekty. W ubiegłym tygodniu uważany za przywódcę tego skrzydła torysów Jacob Rees -Mogg nie wykluczył zgody na backstop, gdyby był on ograniczony czasowo. Teraz swoje stanowisko poluzował także liczący się w tej grupie Boris Johnson, a we wczorajszym wywiadzie najdobitniej tę zmianę wyraziła odpowiedzialna za współpracę rządu z Izbą Gmin Andrea Leadsom. – Kluczowe jest zapewnienie, że Wielka Brytania nie zostanie na zawsze uwięziona w backstopie. Nie bądźmy purystami co do sposobu, w jaki to osiągniemy – powiedziała konserwatywna posłanka.
Brexiterzy łagodzą stanowisko także z obawy, że postawieni wobec perspektywy twardego wyjścia ze Wspólnoty mniej eurosceptyczni posłowie w obu partiach mogliby się dogadać i całkowicie zablokować brexit. May chce przekonać do swojego porozumienia wybranych posłów opozycyjnej Partii Pracy. Wiadomo, że współpracownicy premier rozmawiali z wybranymi laburzystami, oferując dodatkowe pieniądze na rzecz ich okręgów wyborczych.
Co więcej, od miesiąca May uderza w czułe nuty opozycji, przekonując, że brexit nie doprowadzi do pogorszenia praw pracowniczych i standardów środowiskowych w Wielkiej Brytanii – to element, który od samego początku podkreśla lider laburzystów Jeremy Corbyn. Dla May najważniejsze jest, żeby brexit nie doprowadził do rozpadu jej własnej partii. Dlatego nie zamierza się spieszyć. We wczorajszym wystąpieniu w Izbie Gmin zapewniła posłów, że rządowi wystarczy nawet kilka dni, aby przedłożyć ustawy niezbędne do przeprowadzenia brexitu. To może wskazywać, że Downing Street na poważnie rozważa domknięcie całego procesu nawet na kilka dni przed 29 marca.
Skrytykował ją za to Corbyn, mówiąc, że szefowa rządu celowo zwleka, by wywrzeć presję na Izbę Gmin. Plan na dziś zakłada, że 26 lutego rząd przedstawi w Westminsterze stan negocjacji z Unią, a dzień później odbędzie się debata, podczas której posłowie będą mogli zgłaszać swoje wnioski. Jeśli do tej pory rozmowy z Brukselą nie przyniosą sukcesu, proeuropejscy posłowie z Partii Pracy zamierzają przedstawić swój wniosek. Na jego mocy rząd dostanie czas do połowy marca, aby dogadać się Unią. Jeśli tak się nie stanie, posłowie niejako przejmą kontrolę nad brexitem, ordynując rządowi, aby przesunął datę wyjścia z UE.

Zapobiec rozłamowi

Podobny wniosek niecały miesiąc temu przepadł w Izbie Gmin, ale stało się to ledwie kilkunastoma głosami. To znaczy, że potencjalnie w Westminsterze może być większość gotowa go poprzeć. Tym bardziej, że zagłosowało za nim 17 torysów, co oznacza, że w Partii Konserwatywnej wciąż mają coś do powiedzenia politycy o orientacji proeuropejskiej. Do takiego działania mogą ich zmobilizować także publikacje, jakie w brytyjskich mediach pojawiły się w ciągu ostatnich kilku dni.
Artykuły oparte na rozmowach ze współpracownikami May stawiają tezę, że premier realnie rozważa twardy brexit jako plan B na wypadek, gdyby nie udało się przepchnąć przez Izbę Gmin porozumienia wyjściowego. Premier nie chce dopuścić do rozłamu w Partii Konserwatywnej, który w warunkach systemu dwupartyjnego pogrzebałby tę partię, a wyjście z ugrupowania eurosceptyków pokroju Rees-Mogga byłoby bardziej dotkliwe niż proeuropejskich posłów, których jest znacznie mniej.