Ze swojego stanowiska wycofał się, gdy ok. 100 republikanów w Izbie Reprezentantów szykowało się do zignorowania jego sprzeciwu i wsparcia działań demokratów na rzecz ujawnienia akt zmarłego przestępcy. Wśród nich znalazły się ważne postaci prezydenckiego ruchu MAGA: Marjorie Taylor Greene, Lauren Boebert oraz Nancy Mace. Greene, dotychczas uważana za sojuszniczkę Trumpa, podczas konferencji prasowej z ofiarami Epsteina stwierdziła, że afera „rozdarła MAGA na strzępy”. W odpowiedzi na jej krytykę Trump nazwał ją „zdrajczynią”.
Zazwyczaj publiczny atak prezydenta uciszyłby sprzeciw, zwłaszcza w przypadku polityk ubiegającej się o reelekcję. Jednak Greene postanowiła się nie hamować: „Nazwano mnie zdrajczynią za to, że stanęłam po stronie tych kobiet i odmówiłam usunięcia mojego nazwiska z wniosku o przymusowe skierowanie ustawy do głosowania”. Tym bardziej że również republikańscy wyborcy w przeważającej większości opowiadali się za ujawnieniem informacji w sprawie Epsteina. Sondaż przeprowadzony na zlecenie NPR pod koniec września – kiedy Trump sprzeciwiał się takiemu posunięciu – wskazywał, że 67 proc. zarejestrowanych republikańskich wyborców popierało upublicznienie wszystkich akt przy zachowaniu anonimowości ofiar. Kolejne 18 proc. opowiadało się za ujawnieniem części akt z podobnym zabezpieczeniem danych.
Wzrost presji na prezydenta miał miejsce zaledwie kilka dni po tym, jak demokraci z Komisji Nadzoru Izby Reprezentantów opublikowali obszerny zestaw nowych dokumentów, które ponownie wzbudziły pytania dotyczące relacji między Trumpem a Epsteinem – w tym sugestię zawartą w e-mailu przestępcy, że Trump „wiedział o dziewczynach”. Amerykański przywódca wielokrotnie zaprzeczał, jakoby łączyła go z Epsteinem bliska relacja, i twierdzi, że wyrzucił go z klubu Mar-a-Lago na początku XXI w.
Zmianę jego podejścia można więc odczytywać jako próbę minimalizowania strat. Trump starał się uniknąć całkowitego buntu republikanów w izbie, wiedząc, że wysokie poparcie dla projektu ustawy mogłoby zwiększyć presję na Senat, by go rozpatrzył i przesłał na biurko prezydenta – zmuszając Trumpa do zawstydzającego weta, które przedłużyłoby kontrowersje.
Ostatecznie doszło więc do rzadkiego przypadku, w którym to republikańscy politycy wywarli presję na Trumpa, zmuszając go do działania i publicznej zmiany stanowiska – jednocześnie ukazując granice jego politycznej potęgi.
Sprawa coraz bardziej wpływała zresztą na jego notowania. Ocena prezydenta Donalda Trumpa spadła do 38 proc., osiągając najniższy poziom od czasu jego powrotu do władzy. Z ubiegłotygodniowego sondażu Ipsos dla Reutersa wynika, że przyczyną tego spadku jest nie tylko niezadowolenie Amerykanów z jego sposobu radzenia sobie z wysokimi kosztami życia, lecz także śledztwo dotyczące zmarłego przestępcy seksualnego.
Trump rozpoczął swoją drugą kadencję z 47 proc. poparcia. Dziewięciopunktowy spadek od stycznia sprawia, że jego ogólna popularność zbliża się do najniższych poziomów z pierwszej kadencji – i niemal dorównuje najsłabszym wynikom jego demokratycznego poprzednika w Białym Domu, Joego Bidena. Ocena Bidena spadła do 35 proc., podczas gdy popularność Trumpa w pierwszej kadencji wynosiła nawet 33 proc.
W takiej sytuacji pozostaje otwarte pytanie, czy republikanie będą dalej testować granice władzy swojego osłabionego lidera, czy sprawa Epsteina okaże się jedynie jednorazowym przypadkiem, w którym władza Trumpa ujawniła swoje ograniczenia. Na razie Amerykanie czekają, aż Departament Sprawiedliwości ujawni akta Epsteina, na co ma miesiąc. ©℗