Wokół gdańskiego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy już teraz rysuje się kilka wątków, które muszą zostać wyjaśnione, jeśli podobnej tragedii chcemy uniknąć w przyszłości.
Wokół gdańskiego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy już teraz rysuje się kilka wątków, które muszą zostać wyjaśnione, jeśli podobnej tragedii chcemy uniknąć w przyszłości.
Prawo nie pozostawia wątpliwości: za bezpieczeństwo odpowiada organizator. To na nim spoczywa obowiązek zapewnienia służb porządkowych, najczęściej w postaci wynajętej firmy ochroniarskiej. W przypadku gdańskiego finału WOŚP była to agencja ochrony Tajfun. Jej pełnomocnik Łukasz Isenko tłumaczył wczoraj, że pracownicy – ok. 50 osób – skoncentrowali się na zabezpieczeniu publiczności, a nie ochronie osobistej osób na scenie, co ma „zupełnie inną specyfikę”. Potwierdził także, że prokuratura już rozpoczęła przesłuchania pracowników.
Jerzy Owsiak podkreślał otwarty charakter imprez Orkiestry. Według niego trudno „jednoznacznie” mówić o złym zabezpieczeniu wydarzenia w Gdańsku, bo uchronienie się przed człowiekiem, który ma złe zamiary, jest „piekielnie trudne”. – Na ten koncert mógł wejść każdy – mówił. – Trudno winić organizatorów. Każdy, kto wchodzi na imprezę, kto idzie na scenę, może mieć różną rolę. Mógł nawet wejść ktoś z dwumetrową szablą, by coś pokazać – zaznaczył Owsiak. Po wczorajszej konferencji prasowej pracownicy fundacji przyznawali jednak nieoficjalnie, że bezpieczeństwo nie było nigdy priorytetem tej imprezy. Wręcz przeciwnie, zawsze chodziło o to, by dostęp miał każdy. Co więcej, nie było nigdy odgórnych wytycznych z Warszawy dotyczących bezpieczeństwa. Jak usłyszeliśmy, poszczególne sztaby – niejednokrotnie w bardzo bliskiej współpracy z władzami miast – decydowały o tym same. Rozmówcy nie wykluczyli, że w przyszłych latach się to zmieni.
Jak tłumaczy Krzysztof Liedel, ekspert ds. bezpieczeństwa publicznego ze stołecznego Collegium Civitas, policja takie wydarzenia jak WOŚP najczęściej zabezpiecza prewencyjnie. – To znaczy, że funkcjonariusze są na miejscu, ale nie odpowiadają za właściwe zabezpieczenie, takie jak kontrola wstępu na teren imprezy czy sprawdzanie identyfikatorów – mówi Liedel. Do takiego zabezpieczenia policja w Gdańsku skierowała 300 funkcjonariuszy. Jak zaznacza podkom. Michał Sienkiewicz z zespołu prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku, to trzy razy więcej niż policjantów, którzy pełnili służbę w mieście w poprzednią, zwykłą niedzielę. Zostali rozlokowani w newralgicznych miejscach, m.in. na Targu Węglowym, przy Złotej Bramie, przy ul. Długiej. – Sam koncert finałowy zabezpieczało ok. 20 policjantów. Funkcjonariusze, którzy byli w okolicy sceny na Targu Węglowym chwilę po zdarzeniu, przejęli od ochroniarzy ujętego mężczyznę – mówi Sienkiewicz. – Byłbym daleki od wyciągania wniosku, że policja ponosi odpowiedzialność za wydarzenia w Gdańsku. Na razie nie ma przesłanek, aby stwierdzić, że coś nie zadziałało – tłumaczy Liedel.
Wiadomo, że podczas pobytu w więzieniu zabójca korzystał z opieki psychologicznej. Za kratki trafił w 2013 r. za cztery napady na placówki bankowe. Sąd skazał go wówczas na pięć i pół roku więzienia. Stefan W. trzy razy wnioskował o zwolnienie warunkowe i trzy razy jego wniosek odrzucano. W efekcie odbył pełen wymiar kary. Na wolność wyszedł niewiele ponad miesiąc temu, 8 grudnia.
Jak tłumaczy rzecznik prasowa Służby Więziennej ppłk Elżbieta Krakowska, więźniowie często korzystają z pomocy terapeutycznej.
– Taka pomoc może jednak mieć różną częstotliwość, nie zawsze też kończy się diagnozą. Czasami więźniowie otrzymują opinie, że powinni kontynuować leczenie po zakończeniu kary – tłumaczy rzeczniczka. Zaznacza jednak, że na razie żadnych informacji dotyczących pobytu W. w zakładzie karnym nie może udzielić, gdyż przebieg odsiadki – włącznie z leczeniem, jeśli miało miejsce – stanowi przedmiot śledztwa. Do końca dnia prokuratura przesłuchała w tej sprawie kilkanaście osób.
– Nasuwa się pytanie, czy zabójca nie powinien podlegać pod ustawę o bestiach, czyli np. zostać objęty prewencyjnym nadzorem policji po wyjściu z więzienia. Albo zostać skierowany na przymusowe leczenie – zastanawia się Marek Biernacki, były minister sprawiedliwości. – Gdy był w więzieniu, odmawiano mu warunkowego zwolnienia, odbył całą karę. Ponoć miał także remisję schizofrenii. Można dojść do wniosku, że na wolność wypuszczono tykającą bombę, człowieka w stanie wzburzenia, który tylko potrzebował pretekstu, by eksplodować – stwierdza polityk. Ustawa o bestiach, czyli „o postępowaniu wobec osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie życia, zdrowia lub wolności seksualnej innych osób” została uchwalona w 2013 r. Pretekstem do jej przegłosowania przez Sejm było oczekiwane wyjście na wolność seryjnego mordercy Mariusza Trynkiewicza i olbrzymie emocje, szczególnie rodzin i bliskich ofiar, które się z tym wiązały. Ustawą objęte mogą być osoby, które spełniają łącznie następujące przesłanki: odbywają prawomocnie orzeczoną karę, w trakcie postępowania wykonawczego występowały u nich zaburzenia psychiczne i na dodatek te zaburzenia mają „taki charakter lub takie nasilenie, że zachodzi co najmniej wysokie prawdopodobieństwo popełnienia czynu zabronionego z użyciem przemocy lub groźbą jej użycia przeciwko życiu”. Na mocy ustawy w Gostyninie utworzono Krajowy Ośrodek Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym, gdzie osoby stwarzające zagrożenie mogą być poddawane przymusowemu leczeniu. Wobec takiej osoby sąd może też orzec nadzór prewencyjny. Wydając postanowienie o uznaniu osoby za stwarzającą zagrożenie, sąd zarządza również pobranie próbki do analizy DNA, odcisków linii papilarnych, wykonanie zdjęć i wizerunku oraz umieszczenie tych informacji w odpowiednich bazach danych.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama