Partia Demokratyczna liczyła, że odbije z rąk republikanów cały Kongres. Zamiast tego mają niewielką większość w Izbie Reprezentantów, a w Senacie nie byli w stanie obronić swojego stanu posiadania.
Wielu lewicowych publicystów w USA zacierało ręce przed tegorocznymi wyborami: oto demokraci mieli iść po wielkie zwycięstwo w midterms – wyborach, które przypadają na połowę prezydenckiej kadencji. Siłę niebieskiej fali (od zwyczajowej barwy, jaką na mapach przedstawia się Partię Demokratyczną) miał zapewnić przede wszystkim kontrowersyjny lokator Białego Domu polaryzujący scenę polityczną i elektorat.
Zamiast tego demokraci zaliczyli umiarkowany sukces, podobny do tego z 2006 r., kiedy niezadowoleni z przebiegu wojny w Iraku Amerykanie oddali niebieskim większość w Kongresie w połowie drugiej kadencji Georga W. Busha. Demokraci odbili wtedy 31 mandatów (teraz wynik będzie podobny; w momencie oddawania tego numeru do druku nie były znane wyniki z wszystkich okręgów). Tyle że w 2006 r. partia Clintonów zdobyła też większość w Senacie.
Tegoroczne zwycięstwo nie smakuje tak słodko jak wielkie, republikańskie wiktorie odnoszone na początku rządów demokratycznych prezydentów. W 1994 r. Bill Clinton był lokatorem Białego Domu od niecałych dwóch lat, kiedy republikanom udało się wyrwać demokratom w Izbie Reprezentantów ponad 50 miejsc. Jeszcze gorzej było w 2010 r., w drugim roku rządów Baracka Obamy, kiedy niebiescy stracili na rzecz czerwonych ponad 60 miejsc.
Co się zatem stało? Trump nie jest aż tak niepopularny, jak maluje go amerykańska lewica. Owszem, poparcie dla prezydenta oscyluje wokół 40–41 proc., co historycznie na tym etapie rządów jest jednym z najniższych wyników po II wojnie światowej, porównywalnym tylko z Geraldem Fordem. Ważniejsze jest jednak to, że poparcie nie spada, ale jest stabilne. Nie spełniły się kasandryczne przepowiednie tych, którzy uważali, że jedynym osiągnięciem Trumpa po przeprowadzce do Białego Domu będzie dorobienie się jeszcze większego elektoratu negatywnego.
No i amerykańska gospodarka jest w doskonałym stanie. Wzrost PKB wyniesie w tym roku 3,1 proc., co stanowi najwyższą wartość od 2005 r. Na niskim poziomie jest też bezrobocie (3,7 proc. we wrześniu); ostatnim razem było takie prawie pięć dekad temu, pod koniec 1969 r. Oczywiście kondycja gospodarcza jest wypadkową wielu czynników, w tym postkryzysowej polityki taniego pieniądza prowadzonej przez Fed, ale beneficjentem jest urzędujący prezydent.
Ważne jest także, że demokraci nie potrafili przez ostatnie dwa lata przedstawić wyborcom spójnej i konkurencyjnej wobec trumpowskiego „sprawmy, żeby Ameryka znów była wielka” wizji. Większość polityków ograniczyła się do krytyki głowy państwa, co w przypadku niektórych posunięć prezydenta mogło nawet zaszkodzić im w wyborach – jak w przypadku nominacji konserwatywnego Bretta Kavanaugha na sędziego Sądu Najwyższego. Opór niebieskich przed tą nominacją mógł kosztować niektórych jej kandydatów głosy w tradycyjnie „czerwonych” stanach.
Oczywiście wynik wyborów, chociaż daleki od tsunami, daje demokratom spore pola manewru przed wyborami prezydenckimi za dwa lata. Większość w Izbie Reprezentantów daje niebieskim możliwość prześwietlania pod różnym kątem Trumpa i jego administracji. Politycy partii jeszcze przed wyborami zapowiedzieli, że będą chcieli wrócić do sprawy związków prezydenckiego otoczenia z Rosją, jak również przyjrzeć się dokładniej finansom Trumpa. Z tego względu zwycięstwo, nawet jeśli nie druzgoczące, zapewnia demokratom wygodny start w staraniach o Biały Dom w 2020 r.