Chociaż do wyborów europejskich jeszcze siedem miesięcy, gra o stołki w Brukseli toczy się już w najlepsze
Nie ma pewności, czy obsadzanie stanowisk w europejskich strukturach odbędzie się w sposób transparentny. Naciska na to europarlament, który chce, by poszczególne partie europejskie wskazały swoich kandydatów na przewodniczącego Komisji Europejskiej jeszcze przed wyborami i potem trzymały się swoich typów. Zgodnie z taką procedurą zwaną spitzenkandidaten został wybrany cztery lata temu obecny szef KE Jean-Claude Juncker – jako kandydat partii europejskich chadeków, która wygrała wybory.

Chadecy górą

Przewodniczącym KE na kolejną kadencję też zapewne zostanie europejski chadek. Co prawda według prognoz Europejska Partia Ludowa ma ulec osłabieniu po wyborach w maju przyszłego roku, ale i tak pozostanie najliczniej reprezentowanym ugrupowaniem w europarlamencie. Dlatego to jej przypadnie pierwszeństwo we wskazywaniu szefa KE.
Decyzja o tym, kto będzie kandydatem chadeków na to stanowisko, zapadnie za tydzień na kongresie w Helsinkach. Swoje kandydatury zgłosili Niemiec Manfred Weber oraz Fin Alexander Stubb. Niemiecki polityk ma tę przewagę nad fińskim kolegą, że jego starania wsparła kanclerz Angela Merkel. Webera popiera również premier Węgier Viktor Orbán, który pomimo szumnych zapowiedzi o budowaniu ruchu europejskich sceptyków na razie nigdzie się nie wybiera.
Weber wywodzi się z bawarskiej chadecji, politycznej siostry ugrupowania kanclerz Merkel. Przez ostatnie cztery lata, gdy kierował grupą chadeków w europarlamencie, dał się poznać jako polityk kompromisu, który potrafi godzić skrajnie różne interesy. Bawarczyk jest postrzegany jako sojusznik Orbána, nad którym długo roztaczał parasol ochronny, by zatrzymać go w Europejskiej Partii Ludowej. Chociaż węgierski premier zaczął przeprowadzać kontrowersyjne zmiany w węgierskim prawie, jeszcze zanim PiS (który należy do partii europejskich konserwatystów) objął rządy w Polsce, to procedurę przewidzianą w art. 7 unijnego traktatu uruchomiono wobec Budapesztu dopiero we wrześniu, dziewięć miesięcy po Warszawie. Weber kilkukrotnie pokazywał też, że rozumie argumenty Polski i Węgier w kwestii nieprzyjmowania migrantów. O zaostrzenie kursu Niemiec wobec migrantów zabiegała zresztą jego rodzima partia, co było przyczyną wielkiej politycznej batalii przeciwko kanclerz Merkel. To wszystko czyni z Webera polityka wychylonego bardziej na prawo od głównego nurtu Europejskiej Partii Ludowej.
Dlatego też jego kontrkandydat Alexander Stubb nie jest całkiem bez szans. Zaletą Fina jest jego pochodzenie. Wybór Niemca na najważniejsze europejskie stanowisko łamałby niepisaną zasadę funkcjonującą od wyboru José Manuela Barroso na przewodniczącego KE w 2004 r. Wówczas przyjęło się, że szefem najważniejszego urzędu w Brukseli jest osoba pochodząca z mniejszego kraju (Juncker jest Luksemburczykiem). Pod tym względem Stubb byłby jak znalazł.
Były fiński premier zapowiada obranie „kursu na centrum”. Inaczej niż Weber, podkreśla, że Europa potrzebuje migrantów, chociaż twierdzi, że jej zewnętrzne granice powinny być lepiej chronione. Fin stawia też na demokrację i praworządność. Z jego dotychczasowych wypowiedzi wynika, że raczej nie byłby skłonny odpuszczać Orbánowi.
Europejska Partia Ludowa wyłoni swojego spitzenkandidata za tydzień, ale to, czy to właśnie on będzie zarządzać Komisją Europejską, nie jest przesądzone. Procedura spitzenkandidaten jest bardziej politycznym zwyczajem niż prawem. Nie została ona zapisana w traktacie, dlatego obowiązuje na zasadzie gentlemańskiej umowy, która ostatnio przerodziła się w kompetencyjny spór pomiędzy europarlamentem a krajami członkowskimi.
Parlament ostrzegł europejskich przywódców, że inny kandydat nie zostanie przez niego zaakceptowany. Rada Europejska, kierowana przez Donalda Tuska instytucja skupiająca szefów państw i rządów, odparła na to, że nie ma mowy o automatyzmie. Procedura spitzenkandidaten ogranicza bowiem możliwość prowadzenia przez unijnych przywódców zakulisowych rozmów już po wyborach europejskich.
Dlatego obok Webera i Stubba na następców Junckera nadal typowani są inni politycy. Ciągle powraca nazwisko Michela Barniera, unijnego negocjatora do spraw brexitu. Nie jest tajemnicą, że ten francuski polityk wycofał się z walki o fotel szefa KE z powodu prezydenta Emmanuela Macrona. Ten woli stawiać na nowe nazwiska w polityce. Poza tym Macron sam będzie chciał wystartować w wyborach europejskich z własnym liberalnym ugrupowaniem wzorowanym na jego francuskim ruchu En Marche.
Do Brukseli typowani są też obecni szefowie rządów w krajach członkowskich. Spekulowano, że borykająca się z problemami w polityce wewnętrznej kanclerz Merkel mogłaby się udać na brukselską banicję. Przedwczoraj okazało się, że niemiecka przywódczyni owszem, planuje odejść z niemieckiej polityki, ale nieprędko, bo po wyborach parlamentarnych w Niemczech w 2021 r. Do tego czasu zostanie obsadzone nie tylko stanowisko szefa KE, ale również przewodniczącego Rady Europejskiej, które teraz piastuje Tusk. Nie można wykluczyć jednak scenariusza, że niemiecka koalicja się załamie i konieczne będą wcześniejsze wybory w Niemczech. Wtedy kadencja Merkel również ulegnie skróceniu.
Na giełdzie nazwisk pojawił się niedawno premier Holandii Mark Rutte. Jego partia przynależy do grupy europejskich liberałów, co zamyka mu drogę do fotela przewodniczącego KE, ale Holender mógłby być następcą Tuska na stanowisku szefa Rady Europejskiej. Sprawujący od ośmiu lat funkcję szefa rządu Rutte ma coraz większy problem z utrzymaniem jedności koalicji rządowej w Holandii, dlatego niedługo może potrzebować nowego zajęcia. Jego szanse na posadę w Brukseli zwiększa sojusz z Macronem, o którego zawarciu informował niedawno portal Politico.
Przejście z polityki krajowej do europejskiej to sprawdzony model. Nie tylko Tusk i Juncker są byłymi premierami. Ich poprzednicy, Portugalczyk José Manuel Barroso oraz Belg Herman van Rompuy, również pełnili wcześniej funkcje szefów rządów. Liderzy państw członkowskich mają tę przewagę nad innymi kandydatami na szefa Rady Europejskiej, że dobrze znają członków Rady, bo sami przez lata brali udział w jej posiedzeniach. Im dłużej, tym lepiej. Rutte jeździ na europejskie szczyty od ośmiu, a Merkel od 13 lat.
Do Brukseli wybiera się także wicepremier Włoch i lider populistycznej Ligi Matteo Salvini. Nikt na poważnie nie rozważa jego starań o posadę przewodniczącego Komisji Europejskiej, którą – jak niedawno zapowiedział – będzie sprawował, jeśli jego paneuropejski ruch nacjonalistyczny wygra wybory europejskie. Jego deklaracje są jednak poważnym sygnałem ostrzegawczym dla polityków europejskiego mainstreamu. Po najbliższych wyborach populiści z pewnością umocnią swoją reprezentację w europarlamencie, chociaż nadal pozostaną bez wpływu na decyzje. Ale trend europejski pokazuje, że politycy środka powinni się przyzwyczajać do robienia miejsca na politycznej scenie bardziej radykalnym siłom politycznym.