Za pięć lat czeka nas cykl wyborczy, który potrwa ponad pół roku i może mieć istotny wpływ na ukształtowanie polskiej sceny politycznej na wiele lat.
Wprowadzenie pięcioletniej kadencji w samorządach gruntownie zmieni wyborczy kalendarz w przyszłej dekadzie. Pierwotnie założenie było takie, że po zakończeniu wyborczego czwórboju (którego zwieńczeniem będą wybory prezydenckie w 2020 r.) kolejna elekcja, czyli wybory lokalne, będzie w 2022 r.
Ale wydłużenie o rok kadencji władz samorządowych spowodowało, że dojdzie do niespotykanej po 1989 r. kumulacji trzech typów wyborów w krótkim odstępie. Jesienią 2023 r. tuż obok siebie lub równocześnie odbędą się głosowania wskazujące obsadę władz lokalnych i parlamentu, oczywiście o ile wcześniej nie zostanie skrócona kadencja Sejmu i Senatu. Z kolei wiosną 2024 r. wyborcy pójdą do urn w wyborach europejskich.
W dotychczasowej historii III RP dochodziło do podwójnych wyborów w jednym roku, jak w 2015, gdy mieliśmy wybory prezydenckie i parlamentarne, czy rok wcześniej, gdy mieliśmy samorządowe i europejskie. Dla odmiany w przyszłym roku mają się odbyć wybory europejskie i parlamentarne, ale nigdy do tej pory wybory parlamentarne nie nałożyły się na samorządowe, nie było również tak, by trzy typy elekcji odbyły się w okresie nieco ponad pół roku.
Choć mowa o sytuacji, do której dojdzie dopiero za pięć lat, to jednak już dziś pojawiają się pytania, jak z tego problemu wybrnąć. Tym bardziej że w tym roku nikt, nawet PiS, nie chciał łączyć wyborów lokalnych z prezydenckim referendum dotyczącym zmian w konstytucji (ze względów zarówno politycznych, jak i organizacyjnych), a więc z przedsięwzięciem dużo mniej skomplikowanym niż wybory.
– Osobiście byłbym zwolennikiem połączenia różnych typów głosowań, bo to oznaczałoby na przykład mniejsze koszty. Ale w praktyce będzie to niewykonalne, bo wszyscy by się w tym pogubili – i członkowie komisji, i wyborcy. Do tego i tak konieczne byłyby osobne spisy głosujących, urny czy lokale wyborcze. To byłoby ogromne przedsięwzięcie – mówi Wojciech Hermeliński, szef Państwowej Komisji Wyborczej. – Wydaje się, że nie ma wyjścia i trzeba będzie zorganizować wszystkie elekcje po kolei. Chyba że ustawodawca dokona jakichś przesunięć w kalendarzu wyborczym, np. jeśli chodzi o termin wyborów samorządowych – mówi sędzia.
Wybory lokalne to dla ustawodawcy w praktyce jedyna możliwość, jeżeli chodzi o ewentualną zmianę terminu. Wpływu na termin eurowyborów jako kraj nie mamy, a w przypadku przesunięcia wyborów do Sejmu i Senatu trzeba albo zmian w ustawie zasadniczej, albo skrócenia kadencji parlamentu.
Niewykluczone więc, że wróci temat przesunięcia głosowania samorządowego na wiosnę. Wydłużenie i tak długiej, bo pięcioletniej, kadencji lokalnych władz raczej nie wchodzi w grę. Także z tego powodu, że wiosną 2024 r. odbędą się eurowybory. Z organizacyjnego punktu widzenia wygodniej byłoby skrócić kadencję o kilka miesięcy i zorganizować wybory na wiosnę 2023 r., co pozwoliłoby złapać oddech przed jesiennymi głosowaniami do parlamentu.
Pytanie tylko, co na to zainteresowani, czyli samorządowcy. – Z konstytucyjnego punktu widzenia bardziej zasadne byłoby wydłużenie kadencji niż jej skrócenie. Spodziewam się, że będzie jakaś interwencja ustawodawcy w celu uniknięcia sytuacji, w której będziemy mieli dwa ważne głosowania w bardzo bliskim terminie – ocenia Grzegorz Kubalski ze Związku Powiatów Polskich. W podobnym tonie wypowiada się Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich.
Umiejscowienie blisko siebie wyborów parlamentarnych i samorządowych może mieć duże konsekwencje polityczne. – Wydaje się, że będzie to służyło partii, która wejdzie w okres wyborczy jako lider sondaży. Na pewno tego typu zbitka wyborcza będzie sprowadzała się do umiejętnego narzucenia tematu przewodniego dla trzech kampanii i utrzymywania go przez dłuższy czas – zauważa Marcin Kierwiński z Platformy Obywatelskiej. Taki wyborczy kalendarz na pierwszy rzut oka wydaje się promować rządzących. Jak pokazały te wybory samorządowe, ugrupowanie tworzące rząd ma do dyspozycji nieporównanie więcej środków wpływania na elektorat niż opozycja. – Oni mają większe możliwości obietnic, rozdawnictwa i jeżdżenia po kraju. Ale mamy także doświadczenia, że rządzący szybciej się zużywają i wówczas efekt może być odwrotny – podkreśla politolog Anna Materska-Sosnowska. Czyli jeśli rządzący będą w dobrej sondażowej formie, to czeka ich podwójne zwycięstwo, ale jeśli wyborcy się od nich odwracają, to poniosą porażkę i w parlamencie, i w samorządach. Na pewno taki układ oznacza jeszcze bardziej gorącą kampanię.
Pytanie, czy jeśli PiS-owi uda się utrzymać władzę za rok, to tego rodzaju kumulacja może sprzyjać walce o trzecią kadencję. – Tydzień to w polityce długo, a co dopiero pięć lat. Oczywiście wierzę, że trzecia kadencja jest możliwa, ale zanim będziemy walczyć o trzecią, musimy wygrać za rokm – ostrożnie wypowiada się poseł PiS Łukasz Schreiber. Sceptyczna wobec szans na trzecią kadencję PiS jest Anna Materska- -Sosnowska. – Jeśli rządzący będą ci sami co dziś, to nastąpi efekt zmęczenia, jeśli nowi, to gra jest wyrównana – podkreśla politolog.
Zmiany wprowadzone w ordynacji zmieniają kalendarz na trwałe. Obecnie został nam jeden typ wyborów na czteroletnią kadencję – do parlamentu. Wszystkie pozostałe – prezydenckie, samorządowe czy europejskie – odbywają się raz na pięć lat.
O ile nie zajdą nadzwyczajne okoliczności, to będziemy mieli teraz sekwencję, w której w latach z cyframi na końcu 3 i 8 będą odbywały się jesienią wybory samorządowe, rok później na wiosnę europejskie. Natomiast, jak do 2010 r., elekcja prezydenta będzie odbywała się w latach z 5 lub 0 na końcu. Jedynym elementem ruchomym będą wybory parlamentarne ze swoim czteroletnim cyklem, co oznacza, że z prezydenckim lub rokiem wyborczym europejsko-samorządowym będą się pokrywały co 20 lat.