Horst Lorenz Seehofer, niemiecki minister spraw wewnętrznych i szef bawarskiej partii CSU, jest znany z nieprzewidywalnych posunięć. Świadczy o tym nawet jego pseudonim „Crazy Horst”. Stawiając ultimatum kanclerz Merkel – bądź co bądź swojej przełożonej w rządzie – ws. polityki migracyjnej, wprawił w osłupienie nawet tych, którzy oczekiwali nieoczekiwanego. Co gorsza, była to przemyślana i uzasadniona decyzja, a nie wynik impulsu.
Rok 1998. Niemal dwumetrowy dryblas przechadza się z żoną po centrum bawarskiego Ingolstadt. Ludzie demonstracyjnie odwracają się od pary, obchodzą szerokim łukiem jak trędowatych. Mężczyzna to Horst Lorenz Seehofer, minister zdrowia w rządzie Helmuta Kohla i najbardziej znienawidzony polityk w Niemczech. W miejscach takich jak Ingolstadt, w których krytyczną masę mieszkańców stanowią robotnicy i studenci, cięcia wydatków na służbę zdrowia przeprowadzone przez Kohla, a firmowane przez Seehofera (który jest im przeciwny, ale boi się postawić), są odczuwane najwcześniej. I najdotkliwiej.
Co nie znaczy, że gdzie indziej jest lepiej. Kiedy Horst pojawia się w bogatym Monachium na meczu Bayernu, spełnia się koszmar polityka: zostaje wygwizdany i wybuczany przez kilkanaście tysięcy gardeł. Mniejsze upokorzenia popychały ludzi do usuwania się w cień. Tymczasem zaledwie siedem lat później Seehofer znów jest ministrem. Tym razem w rządzie Angeli Merkel odpowiada za rolnictwo i ochronę konsumenta. I jest najpopularniejszym politykiem RFN. Dokonał tego, wyciągając wnioski z czasów, kiedy był młodym, zdolnym w gabinecie Kohla. Pierwszy to taki, że polityka ma naturę wahadła – wcześniej czy później zawsze następuje odbicie, wystarczy cierpliwie czekać i robić swoje. Drugi – ważniejszy – to taki, że lojalność nie jest wartością ostateczną i musi mieć granice.
Po 1998 r. Seehofer zaliczył jeszcze kilka wzlotów i upadków, zawodowych i prywatnych, którymi można by obdzielić biografie kilku polityków. W 2002 r. był na skraju śmierci, kiedy trafił do szpitala z zapaleniem mięśnia sercowego. Trzy tygodnie spędził na intensywnej terapii, pół roku w szpitalnym łóżku i kolejne pół na rehabilitacji. Po wzlocie w postaci stanowiska ministerialnego nadszedł kolejny cios, który miał go pogrzebać jako polityka. Dziennik „Bild” ujawnił, że Seehofer ma kochankę i nieślubne dziecko. Rewelacje ujrzały światło dzienne w trakcie wewnętrznej walki o władzę w CSU po Edmundzie Stoiberze. Uważa się, że materiały podsunęli tabloidowi konkurenci Seehofera. Ten, co prawda przegrał wybory na przewodniczącego, ale dzięki temu, że publicznie do wszystkiego się przyznał, przeprosił, zakończył romans oraz przekonał żonę, żeby z nim została, zyskał sympatię partyjnych dołów i wyborców. Już w 2008 r. po słabym wyniku CSU w wyborach landowych przejął nie tylko partię, ale też urząd premiera w Monachium, żeby w 2013 r. znów zapewnić swojemu ugrupowaniu absolutną większość w landzie, ale też osiągnąć historycznie słaby wynik w wyborach do Bundestagu w 2017 r., stracić stołek premiera i udać się na wygnanie do MSW w Berlinie.
Niezależnie od tryumfów i upadków Seehofer nigdy już po 1998 r. w imię lojalności i świętego spokoju nie dał się przymusić do kompromisu, jeśli uznał, że trwale naruszy on socjalny dobrobyt, jest jednoznacznie sprzeczny z konserwatywnym światopoglądem lub choćby w najmniejszym stopniu narusza interesy Bawarii. Uważa, że nie ma innego sposobu na sprawowanie „najlepszego urzędu świata”, którym jest premierostwo w „raju” (czyli Bawarii), a teraz stanowiska szefa MSW. Takie frazesy to typowa bawarska tromtadracja i nie są one wypowiadane do końca poważnie, ale pokazują, jaka jest hierarchia wartości. W odróżnieniu od partyjnych działaczy w innych częściach Niemiec dla Bawarczyków (i zwłaszcza dla CSU) polityka lokalna jest dużo ważniejsza niż federalna.
Taką postawą Seehofer wzbudzał zarówno sympatię, jak i niechęć. W pierwszym rządzie Angeli Merkel Seehofer tak skutecznie przeciwstawiał się cięciom wydatków socjalnych, że przez kolegów z CDU na posiedzeniach gabinetu był wprost pytany, czy czasem nie jest tajnym członkiem SPD. Niedawno opowiadał się kategorycznie przeciwko wprowadzeniu „małżeństwa dla wszystkich”, nie pozostawiał złudzeń co do swojego stanowiska wobec islamu i tak ostro krytykował politykę migracyjną Merkel, że był karcony nawet przez niektórych katolickich hierarchów. Z krytyki i ataków Seehofer niewiele sobie robi, dopóki ma poparcie w „bawarskim ludzie”, i wręcz ją ceni, jeśli nie przybiera postaci zakulisowej, anonimowej wojny podjazdowej. Sam zresztą nie przebiera w słowach. Na niegdysiejszą gwiazdę CSU, byłego ministra obrony RFN Karla-Theodora von Guttenberga, który odszedł z polityki w niesławie za plagiat doktoratu, mówił „świetliczek” (Gleuhwuermchen). Podczas jednego z partyjnych zjazdów w 2015 r. nie zawahał się sztorcować obecnej na nim kanclerz. Biegłość w pyskówce należy zresztą do nieodzownych kwalifikacji bawarskich polityków. To, co Leopold Tyrmand w „Złym” pisał o warszawskich „ciucharach”, stosuje się w stu procentach też do nich: „w wyglądzie ich kryła się jakaś cecha wspólna: ów specyficzny, warszawski kształt warg, wymodelowanych w długoletniej praktyce pyskówek, mów i wymyślań”. Polityk, który chce odnieść sukces w Bawarii, nie może być ulizanym snobem, tylko musi umieć przekonać do siebie biesiadników podczas festynu na prowincji i umieć przełożyć hasła znad kufla z piwem na bardziej cywilizowany język marmurowych korytarzy i urzędowych pism. Seehofer jest w tej dyscyplinie prawdziwym wirtuozem. Syn kierowcy ciężarówki, który przeszedł wszystkie szczeble urzędniczej kariery, zaczynając od gońca w urzędzie miejskim w Ingolstadt, a kończąc na premierze Bawarii, niebezpodstawnie szczyci się tym, że potrafi wyczuć, co chce usłyszeć i dostać lud. Może się też pochwalić wyjątkową skutecznością w realizowaniu obietnic zarówno na poziomie landowym, jak i federalnym.
CSU obiecało Bawarczykom w kampanii wyborczej do Bundestagu oraz w trwającej kampanii landowej załatwienie problemu migrantów. Problem w bieżącym sporze polega na tym, że polityka w wykonaniu Merkel uderza na raz w trzy filary politycznej osobowości Seehofera. Napływ migrantów stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa socjalnego Niemców. Jest to widoczne już teraz w regionach strukturalnie słabszych, które szef MSW traktuje jak system wczesnego ostrzegania i jest przekonany, że z czasem pieniędzy zabraknie nie tylko na obiady dla biedniejszych dzieci w Berlinie, ale też na szkoły w Monachium. Natomiast to, że obecna fala migracji składa się w przeważającej części z muzułmanów, to dla Seehofera w dłuższej perspektywie zagrożenie dla niemieckiej tożsamości. Kłopot nie polega na tym, że nie jest on zdolny do kompromisów i działań nieszablonowych. Godząc się na zniesienie powszechnej służby wojskowej, transformację energetyczną czy wprowadzając de facto parytet płci w swoim gabinecie w Bawarii – udowodnił, że jest inaczej i zyskał sobie na jakiś czas przydomek „Bayern-Balotelli”. W obecnej sytuacji Seehofer po prostu nie ma pola manewru. Za każde ustępstwo jego partia zostanie ukarana utratą absolutnej większości w landowym parlamencie. Konflikt z Merkel jest dla Seehofera jedyną opcją. Nawet jeśli ceną ma być upadek rządu.