Tytułowa fraza, przypisywana księciu Giuseppemu di Lampedusie, do sytuacji w postrewolucyjnym Egipcie pasuje jak ulał. Gdy na początku 2011 r. mieszkańcy kraju nad Nilem wyszli na ulice w proteście przeciwko skorumpowanemu prezydentowi Husniemu Mubarakowi, który rządził, opierając się na wojsku, marzył im się sprawiedliwy kraj i demokratyczne rządy.
Po siedmiu latach żyją w kraju, którego lider Abd al-Fattah as-Sisi, były dowódca sił zbrojnych Egiptu, wyeliminował z wyścigu prezydenckiego najpoważniejszych konkurentów, by nie mieć problemu z reelekcją. Różnica polega głównie na tym, że As-Sisi chroni swoją rodzinę przed rozgłosem, podczas gdy Mubarak uczynił swego syna Dżamala ważnym politykiem rządzącej wówczas Partii Narodowo-Demokratycznej.
Już sam przebieg arabskiej wiosny w Egipcie wskazywał na to, że armia ma na podorędziu kilka planów B. Początkowo to policja wykazywała się brutalnością wobec demonstrantów, gdy żołnierze okazywali im swoją sympatię, choć dowódca wojska Muhammad Tantawi był w stałym kontakcie z szefem tajnych służb, wiceprezydentem Umarem Sulajmanem. A gdy Mubarak okazał się nie do obrony, Sulajman zrzekł się następstwa i oddał władzę Tantawiemu.
Przy wszystkich różnicach egipskiego Gierka zastąpił egipski Jaruzelski, pomijając egipskiego Kiszczaka. A mimo to świat udało się przekonać, że w Kairze dokonała się zmiana przez wielkie Z. Armia wciąż jednak trzymała rękę na pulsie i gdy wybrany w 2012 r. na prezydenta umiarkowany islamista Muhammad Mursi skierował łódź na bardziej konserwatywne wody, wkrótce został obalony przez wojsko przy aplauzie bardziej liberalnie nastawionych mieszkańców wielkich miast.
I tak historia zatoczyła koło, a przywódcą Egiptu został Abd al-Fattah as-Sisi, który w poniedziałek stanie do wyborów, a po ogłoszeniu ich wyników będzie mógł się pochwalić przygniatającym poparciem społecznym. Choć z demokracją i polityczną uczciwością będzie to miało niewiele wspólnego.