Tekst Michała Okońskiego o tym, że «szacowanie liczby Żydów, których podczas wojny zabili Polacy, jest doświadczeniem upiornym», wciąga, a zarazem obnaża słabość środowiska, które autor reprezentuje” – napisał Jan Wróbel na marginesie artykułu, który opublikowałem niedawno w „Tygodniku Powszechnym”. Słabość ta miałaby polegać na tym, że badaczy zajmujących się ciemnymi kartami polskiej historii zwalniam z precyzji (choć publicysta DGP zauważa, że demistyfikuję liczbę 200 tys. rzekomych ofiar Polaków), natomiast reaguję alergicznie na brak precyzji w liczeniu polskich dobrych czynów.
Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z nieporozumieniem, w którego tle stoją kwestie polityczne: dla Wróbla, jak przywoływanego przezeń Piotra Zaremby, wykorzystanie nieprawdziwych, zawyżonych liczb żydowskich ofiar w sporze z państwem polskim to „kryminał”, a „mnożenie” liczby szlachetnych Polaków w interesie tegoż państwa można usprawiedliwić. Ja w tym widzę klasyczną pułapkę „polityki historycznej”, która dramatyczne dzieje sprzed 70 lat chciałaby nie tyle zrekonstruować i zrozumieć, ile – po opakowaniu w stosowną „narrację” – wykorzystać dla wzmocnienia współczesnej pozycji Polski. Nie mówię, że mnie taka postawa oburza – przeciwnie, rozumiem ją nawet, choć uważam, że to raczej dokonujące się w ciągu ostatnich lat uczciwe rozliczenie z okupacyjną historią poprawiało opinię o Polsce w świecie, a dzisiejsza histeria ją psuje. Z krytykującym historyków z Centrum Badań nad Zagładą Żydów Zarembą też się nie zgadzam – sądzę, że są ambasadorami Rzeczypospolitej dojrzałej, zarzut zaś, że w Jad Waszem opinia o Polsce pogorszyła się na skutek ich działalności, przyjmowałbym z rozbawieniem, gdyby nie to, iż w obecnym klimacie może być groźny (niedawno w IPN odsunięto od badań nad Zagładą jednego z ostatnich tam specjalistów od tematu). Zaremba i Wróbel nie zarzucają historykom z Centrum pisania nieprawdy, więc trochę nie rozumiem: milczeć mieli o tym, co znajdowali w archiwach? A co, jeśli historia przedstawiana przez nich jest nie tyle „obrzydliwsza”, ile zwyczajnie pełniejsza?
Owszem, nie mierzę jedną miarą badaczy, którzy wydają książki w nakładach nieprzekraczających kilku tysięcy (i którzy w tych książkach, będących głównie nieefektownymi tak naprawdę studiami na temat poszczególnych powiatów Generalnej Guberni, są do bólu precyzyjni), i polityków, których słowa powtarzane są dziś przez media całego świata. A „klonowanie” Sprawiedliwych irytuje mnie dlatego, że – podobnie jak Wróblowi i Zarembie, jak sądzę – zależy mi na tym, by naprawdę uhonorować ich wielkość. Moim zdaniem zrobi się to nie tylko przypominając, że groziła im z rąk niemieckiego okupanta kara śmierci, lecz także pokazując kontekst: bierności, obojętności czy wręcz wrogości polskiego otoczenia. Mówienie o „setkach tysięcy” pomagających zamienia wyjątkowość i heroizm w banał.
Dziennik Gazeta Prawna
Wszystko to jednak kwestie drugorzędne. Problem w tym, że choć niemiecka machina Zagłady funkcjonowała na polskiej ziemi i w polskiej obecności, to w świadomości historycznej przeważającej części moich rodaków nie należy do historii Polski i nie stanowi części polskiego losu. Czemu o tym pisać nie chcecie, panowie?