Antyimigranckie hasła oraz gloryfikowanie przeszłości pozwalają Alternatywie dla Niemiec powalczyć o trzecie miejsce w wyborach do Bundestagu.
Sondaże przedwyborcze nie pozostawiają wątpliwości – pytaniem nie jest to, czy prawicowi populiści z Alternatywy dla Niemiec (AfD) wejdą do Bundestagu, tylko to, czy staną się w nim trzecią co do wielkości siłą polityczną. Z poparciem na poziomie 10–12 proc. mają na to wszelkie szanse. A nawet gdyby tak się nie stało, i tak osiągną lepszy wynik niż jakakolwiek skrajnie prawicowa partia w historii Republiki Federalnej Niemiec.
Wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu AfD nie będzie pierwszą partią w Bundestagu, która odwołuje się do nazistowskiej przeszłości Niemiec. W wyborach w 1953 r. – drugich po utworzeniu RFN – 5,9 proc. głosów oraz 27 mandatów zdobyło ugrupowanie o nazwie Blok Wszechniemiecki / Związek Wypędzonych ze Stron Ojczystych i Pozbawionych Praw (GB/BHE). Partia ta odwoływała się zwłaszcza do Niemców, którzy zostali przesiedleni w wyniku powojennych zmian granic, oraz – w bardziej zawoalowany sposób – do byłych nazistów. Przewodzili jej byli członkowie NSDAP Waldemar Kraft i Theodor Oberländer – zresztą późniejsi ministrowie w rządzie Konrada Adenauera – a w jej szeregach znalazło się miejsce dla kilku zbrodniarzy wojennych. Cztery lata później GB/BHE nie przekroczyła progu wyborczego, a przed kolejnymi wyborami połączyła się z Partią Niemiecką, tworząc Partię Wszechniemiecką, która jednak też nie odniosła już żadnych sukcesów.
AfD oczywiście odwołuje się do przeszłości dużo ostrożniej, ale też ewolucja, jaką ta partia przeszła, jest znamienna. Alternatywa dla Niemiec została założona przed wyborami w 2013 r. przez grupę ekonomistów, przedsiębiorców i dziennikarzy, którzy sprzeciwiali się niemieckiej pomocy finansowej dla zadłużonych członków strefy euro i kwestionowali sensowność członkostwa kraju w unii walutowej. Mieszczańska, konserwatywna partia profesorów, jak ją początkowo nazywano z powodu dużej liczby członków wywodzących się z kręgów akademickich, zaczęła iść w kierunku populizmu, nacjonalizmu, walki z imigracją i powstrzymywania islamu. Stało się tak w pierwszej połowie 2015 r., gdy w wyniku wewnętrznych sporów władzę przejęła frakcja kierowana przez Frauke Petry. Trzeba przyznać, że trafiła ona w swój czas, bo właśnie zaczynał się kryzys migracyjny, wywołany otwarciem granic przez kanclerz Angelę Merkel, i antyimigranckie hasła znajdowały coraz większy oddźwięk.
Wtedy też zaczęły się kontrowersje wokół AfD, bo jej członkowie niespecjalnie przejmowali się poprawnością polityczną. – Użycie siły jest ostatnią instancją. Żaden policjant nie chce strzelać do uchodźców i ja też tego nie chcę. Ale policja musi powstrzymać uchodźców przed dostaniem się na niemiecką ziemię – powiedziała Petry w styczniu 2016 r. w wywiadzie udzielonym regionalnej gazecie „Mannheimer Morgen”. Z powodu tej wypowiedzi oraz nawiązania współpracy z Wolnościową Partią Austrii (FPÖ) AfD została wyrzucona z frakcji Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim, do którego została przyjęta w swoim poprzednim wcieleniu ideologicznym.
To absolutnie nie przytępiło języka liderki AfD, czego dowodzi chociażby wypowiedź na temat rządowej kampanii prezentującej pozytywne aspekty wielokulturowości. – Co sądzimy o tej kampanii „Niemcy są kolorowe”? Kupa kompostu też jest kolorowa – powiedziała w październiku zeszłego roku. Mało poprawna politycznie – choć jak widać skuteczna – była też kampania AfD przed wyborami do Bundestagu. Na billboardach pojawiły się np. prosiak i hasło „Islam? To nie pasuje do naszej kuchni”, dwie młode kobiety w bikini na plaży i hasło „Burka? Wolimy bikini” czy biała kobieta w ciąży ze sloganem „Nowi Niemcy? Zrobimy ich sami”.
Równolegle AfD próbuje małymi krokami rehabilitować czasy III Rzeszy. – Musimy pracować nad tym, by ten przymiotnik znów nabrał pozytywnego znaczenia – mówiła Petry we wrześniu zeszłego roku w rozmowie z „Welt am Sonntag”. Chodziło o przymiotnik „völkisch”, który formalnie oznacza po prostu „ludowy”, ale który ma bardzo silne konotacje historyczne; w czasach nazistowskich to słowo było zarezerwowane dla etnicznych Niemców, czyli według nazistów rasy lepszej niż inni mieszkańcy. I nie chodzi tylko o przywracanie znaczenia słów. Latem zeszłego roku Elena Roon, kandydatka do Bundestagu z Norymbergi, wysłała do grupy partyjnych kolegów na komunikatorze WhatsApp zdjęcie Hitlera z podpisem „Adolfie, skontaktuj się z nami, proszę! Niemcy cię potrzebują!”.
– Niemcy to jedyny naród na świecie, który stawia pomnik wstydu w sercu swojej stolicy. Niemcy mają mentalność kompletnie pokonanego narodu i muszą zrobić zwrot o 180 stopni w swojej polityce historycznej – mówił z kolei w styczniu w Dreźnie Björn Höcke, prominentny działacz AfD z Turyngii (choć trzeba dodać, że po tych słowach kierownictwo partii złożyło wniosek o odebranie mu członkostwa). Tym „pomnikiem wstydu” jest pomnik ku czci pomordowanych europejskich Żydów.
Niektórzy już dokonują takiego zwrotu. – Mamy dług wobec żołnierzy, którzy walczyli za swój kraj, niezależnie od tego, czy te wojny były słuszne, czy nie – powiedział Leif-Erik Holm, działacz AfD z Meklemburgii, wyjaśniając, dlaczego w niemieckim dniu pamięci będzie oddawał hołd jedynie żołnierzom, a nie ofiarom nazizmu. I nie jest to odosobniony głos. – Jeśli Francuzi mają prawo być dumni ze swojego cesarza, a Brytyjczycy – z Nelsona i Churchilla, my mamy prawo być dumni z osiągnięć naszych żołnierzy w dwóch wojnach światowych. Jeśli rozejrzeć się po Europie, żaden inny naród nie obchodzi się ze swoją przeszłością tak niewłaściwie, jak Niemcy – powiedział z kolei wiceprzewodniczący partii Alexander Gauland i jeden z dwójki otwierających jej wyborczą listę do Bundestagu.