Kampania byłego szefa Parlamentu Europejskiego jest wielką porażką.
Początek był bardzo obiecujący. W styczniu Martin Schulz oficjalnie został przedstawiony jako kandydat socjaldemokratów na kanclerza Niemiec (przy tej okazji zepchnął dotychczasowego szefa SPD Sigmara Gabriela na boczny tor). W kolejnych miesiącach w niemieckiej polityce pojawiło się nawet określenie „efekt Schulza”. Zastanawiano się, jak – od lat brylujący na europejskich salonach – polityk poradzi sobie na niemieckim podwórku. Jego poparcie w sondażach stale rosło. Na przełomie stycznia i lutego, w ciągu zaledwie dwóch tygodni, poszybowało w górę o 10 proc. Pojawiły się nawet prognozy, w których SPD pokonywała chadeków z CDU/CSU. Także liczba zapisujących się do partii „nowych” socjaldemokratów radykalnie rosła. Do pewnego momentu.
W marcu i maju odbyły się wybory regionalne w Saarze, Szlezwiku-Holsztynie i Północnej Nadrenii-Westfalii. Wszystkie trzy wygrali chadecy. Szczególnie istotna była elekcja w tym ostatnim kraju, który zamieszkuje ponad 20 proc. całej ludności Niemiec i gdzie do tej pory najwięcej miejsc w lokalnym parlamencie miała SPD. To był jasny sygnał, że jednak pogłoski o Schulzu jako przyszłym kanclerzu były nieco przedwczesne.
Gwoździem do trumny była jego telewizyjna debata z kanclerz Angelą Merkel na początku września. Widzowie zgodnie ocenili, że Schulz ją przegrał. Różnice były jedynie w ocenie skali porażki. Już wcześniej w niemieckich mediach pojawiły się spekulacje o tym, że Martin Schulz zdaje sobie sprawę, że kanclerzem w 2017 r. nie zostanie i że teraz gra o jak najlepszy wynik dla socjaldemokracji, co przy słabych wynikach innych potencjalnych koalicjantów CDU/CSU mogłoby po raz kolejny oznaczać zawarcie wielkiej koalicji chadeków i socjaldemokratów. Patrząc na ostatnie badania, w których przewaga prawicy wynosi kilkanaście procent i realna wydaje się koalicja chadeków z liberałami, także ten scenariusz wydaje się obecnie mało prawdopodobny.
Kampania wyborcza jest dla Martina Schulza porażką. Za sukces będzie mógł uznać, jeśli po tych wyborach utrzyma przywództwo w SPD. A to też nie jest pewne.
Czy to oznacza, że Schulz jest politykiem „niewybieralnym”? Zdecydowanie nie. Wręcz przeciwnie. Potrafi porwać tłumy, ma duże doświadczenie zagraniczne (dzięki czemu jest postrzegany jako kompetentny). Również w grach gabinetowych jest uznawany za zręcznego przeciwnika. Jego problemem jest to, że Merkel funkcjonuje w innej lidze. Co ciekawe, nie prowadziła ona nawet kampanii wyborczej z wielkim rozmachem. Oprócz tego, że w ostatnich dwóch latach zaczęła się kojarzyć Niemcom z otwarciem granic (co ma poważne negatywne konsekwencje wizerunkowe), jest również symbolem dostatku, spokoju i przewidywalności. Nie wywołuje skandali, co roku na urlopie pokazywana jest w podobnym ubraniu na wędrówce po górach, a jednocześnie rozmawia z Trumpem i Putinem jak równy z równym. Niektórzy wręcz mogą uważać, że wskazuje im miejsce w szeregu. Przy tak dużym formacie nawet nieźli politycy jak Martin Schulz wypadają blado. Co nie oznacza, że za cztery lata, gdy Merkel być może nie będzie już chciała kandydować, gwiazda Schulza w polityce niemieckiej znów rozbłyśnie.
Dla Polski czwarta kadencja Angeli Merkel jako kanclerz to niezła wiadomość. Opowiada się ona za stosunkowo twardym kursem wobec Rosji (mimo że zgadza się na budowę gazociągu Nord Stream 2) i co z naszej perspektywy ważne, jest za stopniowym zwiększaniem wydatków na zbrojenia. W tym samym czasie SPD ustami Sigmara Gabriela opowiada mrzonki o rozbrojeniu.