Negocjacje w sprawie warunków brexitu na razie przynoszą więcej rozbieżności. A najtrudniejszych kwestii jeszcze nawet nie zaczęto.
Negocjacje w sprawie warunków wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej nabierają tempa. Ale niekoniecznie musi się to przekładać na efekty, bo członkowie rządu Theresy May najwyraźniej nie zdołali między sobą wynegocjować tego, co chcą uzyskać w Brukseli.
Wczoraj w stolicy Belgii ruszyła pierwsza pełna sesja negocjacyjna. Potrwa do czwartku i zakończy się konferencją prasową głównych negocjatorów Davida Davisa i Michela Barniera. (Poprzednia tura miała charakter wstępny i w jej trakcie rozmawiano o tym, co i w jakiej kolejności ma być negocjowane). – Czas wziąć się do pracy, żeby te negocjacje zakończyły się sukcesem – oświadczył po przylocie do Brukseli brytyjski minister ds. wyjścia z UE. – Teraz wgłębimy się do rdzenia sprawy. Aby osiągnąć postęp, musimy zbadać i porównać nasze pozycje w poszczególnych kwestiach – oświadczył z kolei Barnier. Rozmowy odbywają się w czterech grupach roboczych, które zajmują się statusem obywateli pozostałych państw UE już mieszkających w Wielkiej Brytanii i brytyjskich w UE, finansowymi zobowiązaniami Londynu, lądową granicą Wielkiej Brytanii i UE, która po brexicie powstanie pomiędzy Irlandią Północną a Irlandią, oraz pozostałymi sprawami.
Jak dotychczas więcej jest rozbieżności niż punktów wspólnych, i to mimo że na razie jeszcze w ogóle nie ruszono potencjalnie najtrudniejszej kwestii, czyli tego, ile Londyn musi zapłacić do unijnej kasy. Rozbieżności pojawiły się już w sprawie, wydawałoby się, prostszej – statusu obywateli mieszkających na terytorium drugiej strony. Unia wciąż jest niezadowolona z propozycji, którą pod koniec czerwca złożyła brytyjska premier. Zgodnie z nią obywatele UE mieszkający w Zjednoczonym Królestwie dłużej niż pięć lat mieliby w kwestiach dostępu do edukacji, służby zdrowia, emerytur czy zasiłków takie same prawa jak Brytyjczycy, a ci, którzy są krócej, mogliby pozostać i po pięciu latach wystąpić o analogiczny status. Ale Unia domaga się, by wszyscy mieli taki sam zakres praw, jaki jest obecnie, a Parlament Europejski nawet zagroził, że zawetuje ostateczne porozumienie, jeśli je uzna za niesatysfakcjonujące.
Negocjacje po stronie brytyjskiej komplikuje to, że od czasu czerwcowych wyborów do Izby Gmin, w których Partia Konserwatywna utraciła bezwzględną większość, pozycja Theresy May znacząco osłabła i co chwilę pojawiają się doniesienia o możliwości jej odsunięcia od władzy bądź o podziałach w rządzie. Najnowszy punkt sporny dotyczy pomysłu ustanowienia jakiegoś okresu przejściowego po 30 marca 2019 r., co pozwoliłoby na złagodzenie negatywnych efektów wyjścia z UE dla brytyjskiej gospodarki. Czołowy zwolennik „miękkiego brexitu”, minister finansów Philip Hammond, oświadczył w niedzielę, że według niego większość członków rządu popiera obecnie taki, dwuletni lub nawet dłuższy, okres przejściowy. Ale wiadomo też, że dla pozostałej części rządu takie rozwiązanie będzie trudne do zaakceptowania. Wątpliwe też, by Unia się na to zgodziła, bo nieraz jej przedstawiciele mówili, że żadne połowiczne członkostwo Londynu nie wchodzi w grę. Z drugiej strony taki okres przejściowy mógłby dawać możliwość jakiegoś kompromisu w sprawie brytyjskich płatności po 30 marca 2019 r. Bruksela chce, by Londyn uregulował wszystkie zobowiązania finansowe, nawet jeśli dotyczą okresu po wyjściu z UE, i nieoficjalnie wylicza je na kwotę 100 mld euro, na co Londyn oczywiście się nie zgadza.