Spór o Puszczę Białowieską dawno wymknął się logice, a argumenty zostały zastąpione emocjami. A gdybyśmy spojrzeli na to z dystansu?
Ekoterroryści walczą z mordercami drzew – taki wniosek mógłby wyciągnąć przybysz z obcej planety, gdyby wziął na poważnie wszelkie doniesienia na temat konfliktu o Puszczę Białowieską. Zamiast debat organizuje się protesty. Zwaśnione strony szukają sojuszników i nie przebierają w środkach. Wojna trwa, przewalają się fronty, Komisja Europejska, UNESCO, brzęczą łańcuchy, warczą harvestery. Tylko o co naprawdę toczy się ta wojna? O puszczę czy może o gromadzenie młodego elektoratu, który w przyszłym roku pójdzie do urn wyborczych? A może jakieś znaczenie mają także pieniądze? Te z jednego procentu dla NGO, które muszą udowadniać swoją niezbędność, walcząc o cokolwiek, aby ktoś chciał sięgnąć do portfela. Jest jeszcze jedna ważna rzecz: ideologia. Żołnierze nie muszą wiedzieć, o co idzie gra. Mają walczyć, być wierni i wierzyć, że to po ich stronie jest słuszność.
Ale co by było, gdyby spojrzeć na to wszystko z dystansu?
Parę liczb, kilka faktów
Zacznijmy od tego, czym jest puszcza. To dobry początek, gdyż wszystkie strony konfliktu zgadzają się w jednym: to nie jest taki sobie zwykły las. To miejsce wyjątkowe. Zarówno ze względu na swoją wielkość – ponad 150 tys. ha zielonej wyspy, zwartego, acz różnorodnego lasu mającego cechy pierwotne, rozpościerającego się na terenie Polski i Białorusi (przy czym do nas należy 41 proc. tego bogactwa), jak i ze względu na różnorodność flory i fauny: 26 gatunków drzew i 55 gatunków krzewów, do tego dochodzi ponad 4000 gatunków roślin zarodnikowych, czyli porosty, mchy i grzyby. A gdyby dodać do tego pozostałe zwane naczyniowymi, wyjdzie nam kolejne tysiąc gatunków – od widłaków do stokrotek – z czego 61 jest prawnie chronionych. W tym zielonym oceanie żyją różne stworzenia. Te wielkie i łagodne – jak żubr czy łoś, a także te drapieżne, jak wilki. Są też te całkiem maleńkie. Jak kornik drukarz, który jest bohaterem negatywnym całego bałaganu.
Kornik ma w ryjku ludzkie zasady i wszystko mu jedno, którego świerka kolonizuje. Jednak z punktu widzenia organizacji ludzkiej puszcza nie jest jednolitym tworem. Został w niej wydzielony Białowieski Park Narodowy – to obszar liczący ponad 10,5 tys. ha – z których 6 tys. ha podlega wprawdzie ochronie biernej (człowiek się nie dotyka), ale reszta to ochrona czynna, a więc interwencja i pielęgnacja.
Reszta puszczańskiego terenu jest administrowana przez Lasy Państwowe. Nadleśnictwa Białowieża, Browsk i Hajnówka zajmują 51,7 tys. ha. I wbrew temu, czego obawiają się niektórzy miłośnicy przyrody, to nie jest tak, że po całym tym obszarze biegają teraz barbarzyńcy z piłami mechanicznymi, a ścieżkami po puszczańskich ostępach mkną na warczących harvesterach napędzani nienawiścią do przyrody zboczeńcy.
Jedna trzecia puszczy pod zarządem Lasów to tzw. strefa referencyjna, gdzie człowiek postanowił odpuścić – nie prowadzi się na niej w ogóle gospodarki leśnej, ingerencja ogranicza się do usuwania spróchniałych drzew tuż przy traktach, żeby nie pospadały turystom na głowy. Z tej części hodowlanej należy wyłączyć jeszcze jakieś 11 tys. ha rezerwatów, a więc więcej, niż liczy cały park. Dopiero na pozostałym terenie prowadzi się gospodarkę leśną. – To kwestia sposobu myślenia o przyrodzie – mówi Mariusz Agiejczyk, zastępca szefa Nadleśnictwa Hajnówka. W jego towarzystwie zrobimy sobie czterogodzinny spacer po lesie.
Każdy ma swoją prawdę objawioną
Potem znajomi będą mnie pytać, co widziałam. Czy faktycznie tyle tego drewna wyciągają z lasu zachłanni leśnicy z ministrem Szyszką na czele? No cóż, prof. Jan Szyszko jest łatwym celem drwin, łatwo też go nienawidzić młodym ludziom kochającym przyrodę. Za te bażanty eksterminowane masowo na imprezie, która się nazywała „polowaniem”; za butę, z jaką wygaduje niekoniecznie najmądrzejsze rzeczy; za buraczany PR. Ale Szyszki tam nie było, raczej jego wspomnienie na tabliczkach i znakach rozmieszczonych wokół puszczy. „Szyszko k...s” – to najłagodniejsze określenie wypisane sprejem.
Co oprócz tego widziałam? Tragiczne, przypominające cmentarzysko fragmenty lasu w strefie referencyjnej, gdzie uschłe świerki dźgają niebo. Jest ich w puszczy dużo: ten gatunek stanowił jakieś 30 proc. całego drzewostanu. Zbyt wiele. To efekt błędów popełnionych wiele dziesięcioleci temu wynikających zarówno z zachłanności ludzkiej (świerk szybko rośnie), jak i niefrasobliwości (łatwiej się przyjmował niż inne gatunki, to się go dosadzało). Wymieranie świerka samo w sobie nie byłoby jeszcze taką tragedią, gdyby nie dodatkowe spustoszenie, jakie się przy tej okazji odbywa. Kiedy ich korzenie przestają działać jako pompa ssąco-tłocząca, zmienia się całe otoczenie, cały ekosystem – jedne miejsca wysychają, bo uciekły wody gruntowe, inne podmakają. Zaczynają chorować inne drzewa, dla których ta zmiana jest ekologiczną katastrofą. Na miejsca po drzewach wdziera się trzcinnik – to taka trawa, bardzo ekspansywny gatunek, który jak opanuje już jakąś przestrzeń, trudno go stamtąd wysiudać – jego korzenie sięgają metra w dół.
Przyroda sobie sama poradzi – powtarzają ekolodzy. I przekonują, że rany po świerku za jakiś czas się zabliźnią. Że na miejsce wypłoszonych z danego terenu gatunków przyjdą inne. I, zasadniczo, mają rację. Przyznaje to prof. Jan Matuszkiewicz, botanik, biogeograf i fitosocjolog (PAN, Uniwersytet Warszawski) – nie ma siły, coś tam kiedyś wyrośnie. Pozostaje pytanie co. I jaki uzyskamy ostateczny efekt – my się tego nie dowiemy, chyba że komuś uda się przeżyć jakieś 200 lat. Leśnicy obawiają się, że graby zawładną wielkimi połaciami puszczy (a oni nie cenią tego drzewa, jest mało przydatne w gospodarce) i odrodzą się grądy. Różnorodność biologiczna lasów, którą się dzisiaj tak szczycimy, spadnie. Nie będzie np. dębów, nie będzie też klonów, bo one nie bardzo sobie radzą z konkurencją innych drzew. Ekolodzy mówią – będzie, jak będzie. I nawołują, żeby całą puszczę zrobić rezerwatem, i to objętym ochroną ścisłą: trzymamy ręce w kieszeniach i obserwujemy. Nawet jeśli wybuchnie pożar, nie kiwamy palcem. Oczywiście taki eksperyment jest jak najbardziej wyobrażalny. Tylko czy aby na pewno jesteśmy gotowi na jego skutki?
Profesor Matuszkiewicz podpowiada: jeśli znikną łąki, a znikną, bo zarosną, teraz człowiek je wykasza i dba o to, aby w lesie były także puste przestrzenie, to gdzie się będzie pasł żubr? I czy nie będzie nam przeszkadzało, że zniknie także orlik? Dwa zwierzęta, które są symbolem tego lasu. Nie mówiąc już o walorach krajobrazowych. To się turystom raczej nie spodoba. O ile w ogóle będą mogli wchodzić do lasu, bo jeśli ochrona ma być tak ścisła, jak chcą ekolodzy, to powinno się im tego zabronić.
Przy okazji sporu o puszczę pojawia się mnóstwo bajek, półprawd i stereotypów. Nikt niczego nie sprawdza, każdy wierzy, w co chce, więc te „prawdy objawione” działają wybiórczo na sympatyków jednej bądź drugiej strony. A jednym z chętniej stosowanych chwytów jest powoływanie się na mityczną zagranicę, co u nas wciąż działa.
Jak to robią sąsiedzi
Takim przykładem na to, że inni są bardziej eko niż my, są lasy leżące na pograniczu Czech i Niemiec. Czeski Park Narodowy Szumawa to 68 tys. ha. Park Narodowy Las Bawarski – 24 tys. ha. Kiedyś były tam zwyczajne lasy gospodarcze, ostro zresztą eksploatowane, dopiero w latach 70. zdecydowano o wydzieleniu tam parków. Podobnie jak nasza puszcza, także te lasy walczą z plagą kornika. Tam zdecydowano, żeby ponad 60 proc. terenu objąć sferą referencyjną i obserwować, jak las będzie sobie radził. Jednak w strefach buforowych prowadzi się aktywną walkę z tym chrząszczem, wycinając zarażone drzewa w pasie granicznym, żeby nie zarazić sąsiednich lasów państwowych i prywatnych. W pozostałej części prowadzi się normalną gospodarkę leśną – a więc dosadza drzewa tam, gdzie trzeba, aby np. uzyskać pożądany miks gatunkowy bądź zastąpić wycięte osobniki, handluje się także drewnem, co stanowi spory zastrzyk finansowy dla parków, a także mięsem dzikich zwierząt. Bo np. w Niemczech postawiono na rośliny, a zwierzęta toleruje się dotąd, dokąd im nie zagrażają. Dlatego się je eliminuje – zwłaszcza jelenie oraz dziki. W Puszczy Białowieskiej w 2015 r. zwierzyna zdemolowała 450 ha lasu i nikt nie miał wątpliwości, że to jej prawo.
Kolejnym, jeszcze dalej od nas położonym miejscem, które chętnie się przywołuje na dowód, że można zostawić las samemu sobie i go wciąż mieć, są lasy Kanady i Alaski. Tam też jest plaga (specjaliści mówią: gradacja) kornika, tyle że nie drukarza, jak u nas, ale innego – z grupy bielojadów o nazwie Dendroctonus rufipennis (u nas nie występuje). Faktycznie, na tamtym kontynencie nikt nie wycina zarażonych owadem drzew, dlatego gigantyczne powierzchnie – rzędu 10 mln ha – przekształcają się w świerkowe cmentarzyska. Ale obok równie wielkie tereny właśnie się odradzają po ataku sprzed paru dziesiątków lat. Mając takie połacie leśne, można sobie pozwolić na taką rozrzutność. Gorzej, jeśli się ma do czynienia – jak my – z niewielką zieloną wyspą, jaką jest nasza puszcza.
Jedziemy z Mariuszem Agiejczykiem leśnym duktem. Teraz następuje zmiana otoczenia – dookoła więcej zielonego. Wśród starych drzew leśnik pokazuje mi kawałki upraw leśnych i młodników. Ogrodzone, żeby zwierzaki nie zeżarły. To sadził rok temu, tamto przed 5 laty – wskazuje. Mamy – na tle innych krajów – bardzo dobre prawo leśne. Tak, wiem, zaraz będzie krzyk, że mordercy drzew pustoszą Polskę. Więc podam tylko dwa fakty: płynący z tego prawa imperatyw, że należy zasadzić co najmniej tyle samo drzew, ile zostało wyciętych, sprawia, że lasów u nas przybywa. Jeśli w 1995 r. mieliśmy 8,9 mln ha, to w 2015 r. już 9,4 mln ha. To dane GUS, nie resortu środowiska.
Agiejczyk to gość z Zielonej Góry, który przyjeżdżał na wakacje do mieszkających w Hajnówce dziadków i tak mu puszcza zaszła za skórę, że już jako 10-letni chłopak wiedział, że będzie leśnikiem. Chciał, opowiada, kształtować ją, żeby była coraz piękniejsza, i chronić. – Gdyby nie praca leśników – przekonuje – Puszcza Białowieska nie byłaby dziś tak wspaniałym, podziwianym miejscem.
I tutaj dotykamy sporu natury wręcz religijnej, a przynajmniej głęboko metafizycznej. Musimy zadać fundamentalne pytanie typu: co było pierwsze, jajko czy kura. W tym przypadku będzie ono brzmiało: czy puszcza jest lasem pierwotnym, jak utrzymują ekolodzy, więc trzeba tę jej dziką pierwotność chronić? A może – jak twierdzą leśnicy – faktycznie mamy do czynienia z kompleksem leśnym od lat kształtowanym przez człowieka, który podupadnie, jeśli tej ludzkiej opieki zabraknie?
Z historii puszczy każdy wybiera sobie fakty, które lepiej pasują do prowadzonej przez niego narracji. Jedni będą więc podnosić, że już od średniowiecza władcy tamtych terenów (Władysław Jagiełło był pierwszy) wiedzieli, że puszczę trzeba chronić. Prawda. Nie wpuszczali do lasu chłopstwa, żeby samemu móc tam polować i mieć pod ręką niezbędny (np. na wypadek wojny) rezerwuar drewna. Dostęp do dóbr leśnych był reglamentowany, co aż do rozbiorów pozwoliło na zachowanie w pierwotnym stanie puszczańskich ostępów. Ale z końcem XVIII w. puszcza poszła w prywatne ręce i zaczęła się wycinka, którą przerwał na początku XIX w. car Aleksander I, obejmując lasy podobną ochroną, jaką dawali jej władcy polscy. Jednak nadejście XX w. oznaczało dla tego terenu prawdziwą masakrę. Najpierw bezlitośnie eksploatowali ją Niemcy – na potrzeby gospodarki wojennej wyrąbali 5 mln m sześc. drewna. Po nich przyszli Anglicy (firma Century Timber Company – zostawiła po sobie 7 tys. ha zrębów zupełnych, co zachwiało całym ekosystemem), którym dano prawo eksploatacji tego obszaru – kolejne 2,5 mln m sześc. Przez 5 lat. Szacuje się, że na skutek niekontrolowanej wycinki poszło z puszczy 30 mln m sześc. drewna, głównie starodrzewów. Po II wojnie – do roku 2000 – wycięto po naszej stronie 9 mln m sześc.
Ale prawda jest też taka, że polscy leśnicy uratowali puszczę. To Adam Loret, pierwszy dyrektor Lasów Państwowych, przekonał posłów, że warto wypowiedzieć angielskiej firmie umowę koncesyjną, co wiązało się z wysokimi karami umownymi. On też zdecydował o powołaniu Białowieskiego Parku Narodowego na wydzielonym obszarze puszczy. Od tego czasu to ludzie w zielonych mundurach haftowanych w srebrne liście dębiny i żołędzie zajmowali się gospodarczą częścią puszczy – wycinając i sadząc, modelując drzewostan, dbając o przyrodę.
Po co cięcia
Jednym z zarzutów, jakie podnoszą środowiska ekologiczne, jest chciwość leśników, którzy dla zysku gotowi są demolować i wycinać nasze dobro narodowe. Tyle że to znów jest – w najlepszym razie – półprawda. Bo z ekonomiczne znaczenie drewna pozyskiwanego z nadleśnictw leżących na terenie puszczy jest żadne. Są deficytowe, trzeba do nich dopłacać z Funduszu Leśnego, na który zrzucają się wszystkie nadleśnictwa w Polsce. Weźmy jako przykład rok 2016: przychód tych trzech jednostek wyniósł 14,45 mln zł, podczas gdy całkowite koszty – 30, 55 mln. Fundusz dopłacił do ich funkcjonowania 22,94 mln zł. (Rzecznik Lasów Państwowych Anna Malinowska wyjaśnia, że plany finansowania robione są z wyprzedzeniem i dopiero pod koniec roku okazało się, iż sytuacja finansowa nadleśnictw była lepsza, niż się spodziewano. Nadleśnictwa musiały zwrócić tylko 1 mln zł, resztę mogły przeznaczyć na inwestycje). W 2005 r. proporcje były nieco inne – przychód 17,5, koszty 20,9, a dopłata 3,8 mln zł.
W ciągu ostatnich lat zmieniało się podejście do puszczy – na coraz bardziej opiekuńcze. Ostatnio w puszczańskich nadleśnictwach przyjęto – jako że hektar lasu „przybiera” tu rocznie o 7 m sześc. drewna – że będzie można z tego pozyskać jeden metr w skali roku. Średnio w kraju jest to ok. 65 proc. przyrostu. Te 65 proc. to wcale nie tak dużo – podobną ilość drewna pozyskują Niemcy, podczas gdy kraje powszechnie kojarzone z ekologią, jak np. Szwecja czy Finlandia, rąbią 70–80 proc. tego, co lasy „utyją”. Jeśliby całość puszczy zamienić w park, efekt ekonomiczny byłby taki, że pozbawilibyśmy te tereny tego niewielkiego choćby samofinansowania, w całości przeszłyby na garnuszek Funduszu Leśnego. Oczywiście można tak zrobić – ale znów pojawia się pytanie, czy w ostatecznym rachunku to się opłaci.
No i warto zrobić jeszcze jedno założenie: nawet jeśli te lasy w całości staną się parkiem narodowym, to absolutnie nierealne jest żądanie, żebyśmy sobie tam zafundowali dziewiczą Alaskę i objęli puszczę ochroną bierną. Więc nadal będzie się cięło. W takim razie wyjaśnijmy sobie, co, dlaczego i w jakim celu się tnie. Bo nie zawsze chodzi o deski. Nadleśniczy Mariusz Agiejczyk tłumaczy, że część cięć to wycinka pielęgnacyjna – wyciąga się z puszczy chore drzewa, lecz także takie, z których miał być pozyskiwany materiał siewny, ale okazało się, że są mizerne i krzywe – a przecież leśnikom zależy na jak najsilniejszym genetycznie materiale. Wycina się także drzewa w miejscach, które człowiek chce przebudować – aby np. zastąpić nadmiar świerka innymi gatunkami. No i jest jeszcze (tyle, że nie w puszczy, ale w ogóle, w lasach) wycinka gospodarcza. Generalnie po to człowiek sadzi drzewa, żeby mieć z czego robić stoły czy maszty do żaglówek.
Inna sprawa, że tego drewna wciąż jest za mało – przemysł i politycy naciskają, żeby dostarczać go coraz więcej i więcej. Ale lasy to nie fabryka cukierków, pewnych rzeczy po prostu się nie robi (już wspominałam, że mamy dobre prawo leśne). W handlu zagranicznym mamy lekką nadwyżkę – importujemy 2,2 mln ton surowego drewna, podczas gdy wysyłamy za granicę (nie robią tego Lasy, ale prywatne firmy) 1,9 mln ton. Przy czym sprzedajemy drożej (eksport wart jest 168,7 mln euro), a taniej kupujemy (105,1 mln euro).
O tym, w jakim lesie, co i w jakiej ilości można wycinać, planuje się z dziesięcioletnim wyprzedzeniem – w tzw. PUL-ach, czyli Planach Urządzania Lasu. I właśnie te PUL-e są fundamentalne, jeśli chodzi o obecną kondycję Puszczy Białowieskiej – a konkretnie ich zmniejszanie przez poprzedniego ministra środowiska. Sprawa jest ogólnie znana, więc przypomnę ją tylko w największym skrócie – w 2008 r. w jednym z puszczańskich rezerwatów zauważono, że grupa 29 świerków została zaatakowana przez korniki. Leśnicy chcieli je wyciąć, ale bronić drzewa rzucili się ekolodzy. Zrobiła się awantura, wprawdzie mniejsza niż obecna, ale zawsze rządzącym nieprzyjemnie, jak ich od morderców drzew wyzywają. Wycinka została zablokowana, a PUL-e, czyli kwoty drzew do wycięcia w następnym planie z 2012 r., poważnie zmniejszone w porównaniu do poprzednich, a także w odniesieniu do potrzeb. Np. w Nadleśnictwie Hajnówka z 472 tys. m sześc. do pozyskania przez 10 lat po decyzji resortu zostało 192 tys. m sześc.
Jak komentuje prof. Matuszkiewicz, leśnikom zabrano narzędzia do walki z kornikiem. To tak, jak gdyby chirurgom przywieźć na salę operacyjną chorego i nie pozwolić go tknąć skalpelem. Kornik rozprzestrzeniał się, leśnicy alarmowali ministerstwo, to milczało. A ekolodzy krzyczeli o tym, że kornik jest także częścią przyrody i ma prawo do życia.
Dopiero w 2016 r. do PUL-a został podpisany aneks zwiększający kwoty drewna do wycięcia. No i to był zapłon – na scenę wkroczyli ekolodzy, konflikt eskalował, w zasadzie nie ma środowiska, które nie zabrałoby na jego temat głosu. Najpierw powstał list otwarty 33 dziekanów wydziałów przyrodniczych (z czego tylko dwóch miało jakie takie pojęcie o lasach, reszta zajmowała się naukowo oceanami, rozrodem pająków, karaczanami i innymi ważnymi, choć mało „leśnymi”, problemami), którym odpowiedziało 41 naukowców branży leśnej. Pewnie powstaną kolejne pisma. Jako że pora jest wakacyjna, młodzi – spragnieni przygody i marzący o poprawianiu świata – ruszyli stadnie bronić puszczy przed wycinką. – I ja ich rozumiem – śmieje się Agiejczyk. – Ja mogłem naparzać się z ZOMO, kibice mają ustawki, tym bardziej dobro lasu jest czymś, za co warto walczyć, a nawet ginąć – komentuje.
Gra o tron
Temat stał się medialnym hitem, przykrył nawet kłótnię o Trybunał Konstytucyjny. Dzieciaki przykute do harvesterów szarpane przez policjantów budzą emocje i podnoszą oglądalność. Jeden z leśników opowiada o akcji, jakiej był świadkiem w zeszły czwartek: wycinają zakażone kornikiem świerki nad białoruską granicą, żeby nie zainfekować tamtych drzew i nie musieć płacić Mińskowi odszkodowania. Do jednej z maszyn przykuwają się ekolodzy. Co robić? Zostawić, niech siedzą? Ale przestój maszyny kosztuje konkretne pieniądze. Lecz szarpanie się z ludźmi też nie ma sensu, tylko eskaluje konflikt, a tego nie chcą. Widać sam Pan Bóg (albo Natura) postanowił zainterweniować i niebo nad puszczą pokryło się czarnymi chmurami, powiał wiatr. – Panowie, zanosi się na niezłą burzę, chyba nie chcecie zostać podczas niej w lesie w otoczeniu suchych świerków, przykuci do kilku ton żelastwa – leśnik zagadał młodych ludzi. Byli rozsądni, negocjowali tylko, żeby razem z nimi z lasu wyjechały także kombajny (Przecież nie zostawię cennego sprzętu, żeby ucierpiał podczas burzy – uspokoił ich). Wiało coraz bardziej, zaczęło padać. Leśnicy wsiedli na swoje konie mechaniczne i powoli odjechali, za nimi, pieszo, poczłapali ekolodzy. Nagle spostrzegli, jak z przeciwnej strony nadchodzi grupa kilku osób, mieli ze sobą kamery opatrzone logo jednej z prywatnych stacji telewizyjnych. Na ich widok ekolodzy ruszyli w pogoń za leśnikami: stójcie, stójcie – wołali – musimy nakręcić parę ujęć.
O przyszłości Puszczy Białowieskiej debatowano na krakowskiej sesji UNESCO. Wezwano Polskę do zaprzestania wycinki puszczy. Do grudnia 2018 r. ma powstać nowy raport o stanie lasu, sporządzony przez niezależnych ekspertów. Można się spodziewać, że do tego czasu trwać też będzie wojna ekoterrorystów z mordercami drzew. Część leśników, a także niektórzy naukowcy „od drzew” coraz bardziej przychylają się ku temu, aby oddać puszczę pod władanie parku narodowego. – Najlepszym rozwiązaniem jest zasadnicze rozszerzenie Parku Narodowego, choć bez konieczności ochrony ścisłej całego obiektu – potwierdza prof. Matuszkiewicz.
Wtedy się sytuacja powinna uspokoić, ekolodzy będą mogli odtrąbić zwycięstwo, a ekipa rządząca zamknie jeden z niewygodnych w roku wyborczym frontów.
Na to nie chce się zgodzić Szyszko, więc mówi się, że zostanie zrestrukturyzowany razem z rządem. W środowisku rządzących w grę wchodzą przecież także osobiste ambicje: ten, kto będzie rządził całą puszczą, zdobędzie wielkie wpływy. To tak, jakby wygrał grę o tron.
A puszcza? No cóż, pewnie sobie poradzi. Jak zwykle. Gorzej będzie z nami, Polakami. Bo pod pozorem walki dla jej dobra udało nam się wykopać głęboki rów pomiędzy dwoma grupami, które z założenia zajmują się ochroną środowiska: ekologami i leśnikami. Sprawić, że jedni drugich nienawidzą. W imię miłości do przyrody?