Trwająca od kilkunastu miesięcy odwilż w relacjach Łukaszenki z Zachodem może przejść do historii. Białoruska milicja nie pozwoliła opozycji na spokojne przeprowadzenie manifestacji z okazji 99. rocznicy proklamowania niepodległości Białoruskiej Republiki Ludowej. Akcja z okazji Dnia Woli – bo tak nazywa się nieoficjalne święto obchodzone 25 marca – teoretycznie była legalna.
Teoretycznie, bo władze stolicy zgodziły się na jej przeprowadzenie, ale w innym miejscu i w innym czasie, niż chcieli tego liderzy opozycji. Ci zignorowali decyzję ratusza. W efekcie AMAP zaczął wyłapywać na ulicach ludzi szykujących się do udziału w manifestacji. Milicjanci zajęli biuro organizacji obrony praw człowieka „Wiosna”, która zamierzała obserwować działania organów porządkowych. Zatrzymano wielu dziennikarzy, w tym współpracowników należącego do TVP kanału Biełsat.
Do aresztów trafiło co najmniej kilkaset osób. Część z nich wypuszczono bez oficjalnego spisania protokołów, inni zostaną postawieni przed sądami. Opozycjoniści zdawali sobie sprawę z ryzyka. Zatrzymany w pociągu z Warszawy były kandydat na prezydenta Uładzimir Niaklajeu trafił do szpitala z problemami z sercem. Inny były kandydat Mikoła Statkiewicz zniknął, najpewniej zatrzymany przez milicję. Funkcjonariusze zatrzymali na pewno jego kierowcę; oficjalnie podano, że w samochodzie znaleziono koktajle Mołotowa. Opozycjoniści nazywają te oskarżenia absurdalnymi.
Białoruskie władze przykręcają śrubę od kilku tygodni. Prezydent Alaksandr Łukaszenka ostrzegał, że nie dopuści do powtórzenia na Białorusi ukraińskiego Majdanu. Opowiadał o finansowaniu szykujących rzekomo zbrojne prowokacje radykałów przez Polskę i Litwę oraz twierdził, że pogranicznicy zatrzymali na granicy uzbrojonych bojowników (czego nikt nie potwierdził). Posypały się areszty nacjonalistów, członków nieistniejącego od lat Białego Legionu, podejrzewanych oficjalnie o szykowanie zamieszek.
W ten sposób władze w Mińsku zareagowały na falę protestów przeciwko egzekwowaniu tzw. podatku od darmozjadów. Na początku roku listy z nakazem zapłaty trafiły do kilkuset tysięcy ludzi, którzy nie zadeklarowali oficjalnych dochodów za ubiegły rok. Marsze niedarmozjadów zaktywizowały tysiące ludzi także w pasywnych dotychczas mniejszych miastach. Początkowo władze reagowały spokojnie. Z biegiem czasu zastosowano metodę kija i marchewki. Łukaszenka zapowiedział, że do końca roku podatek nie będzie ściągany, ale jednocześnie – by opozycja nie uznała, że reżim okazał słabość – wzmożono represje.
„Pójściem w represje reżim zdecydowanie pogorszył swoją pozycję na arenie międzynarodowej. Z jednej strony jeszcze trudniej będzie teraz liczyć na zachodnie poparcie, także finansowo-ekonomiczne. Z drugiej, Moskwie będzie łatwiej dociskać Białoruś w dzisiejszym wielowątkowym konflikcie” – pisze na łamach gazety „Biełorusskije Nowosti” politolog Alaksandr Kłaskouski. Rosja domaga się od Mińska wpuszczenia kontyngentu rosyjskich żołnierzy, ustępstw energetycznych, sprzedaży przedsiębiorstw państwowych i rezygnacji z polityki punktowej neutralności w takich sprawach, jak stosunek do Ukrainy, przynależność Krymu czy relacje z Zachodem.
Jeśli Mińsk będzie kontynuował represje, a białoruskie więzienia znów zaludnią więźniowie polityczni, realny może być powrót Unii Europejskiej do polityki sankcji. Taki rozwój wydarzeń oznaczałby fiasko prowadzonej przez polskie MSZ odwilży w relacjach z Białorusią. „Apelujemy o zaprzestanie stosowania przemocy przez służby porządkowe i o natychmiastowe zwolnienie zatrzymanych z aresztów. Podstawy, na których UE chce budować trwałe relacje z Białorusią, to poszanowanie praw człowieka i podstawowych wolności” – napisało biuro prasowe resortu Witolda Waszczykowskiego. Z kolei unijna dyplomacja przypomniała, że rozwój relacji z Mińskiem zależy od przestrzegania praw człowieka.