Bo jakże to tak: że niby każdy może być doradcą w urzędzie pracy, z samej tylko przyczyny, że się do tego nadaje? Resort pracy właśnie się zorientował, że na tym ma polegać deregulacja, i nie może się otrząsnąć z wrażenia. Ma nawet pomysł, aby poprawić śmierdzącą liberalizmem ustawę własnym rozporządzeniem, co nieco z nią niezgodnym.
I ja nawet po części ten odruch rozumiem. Nie tylko ten minister wierzy przecież w magiczną moc regulacji. Na czym innym, jak nie na tej wierze, opiera się chociażby dokręcanie śruby kierowcom? Jest niebezpiecznie na drogach – napiszmy w kodeksie, żeby było bezpieczniej. Są burdy na stadionach – nie pozwólmy robić burd. Biją się demonstranci – wyznaczmy kogoś, kto będzie odpowiedzialny za to, by się nie bili. I tak dalej, i tym podobne. Ta bajka mówi przecież o tym, że na świecie jest źle, ponieważ nie ma właściwych przepisów. Jak zapiszemy, że ma być dobrze – to może nie będzie dobrze, ale przynajmniej próbowaliśmy...
Tak czy owak naszym politykom wciąż nie bardzo mieści się w głowie, że brak przepisów może być lepszy niż ich nadmiar. I że jeśli obywateli spuścić ze smyczy, to niekoniecznie od razu zaczną się gryźć, kaleczyć i łamać kończyny. A, przyznajmy, czas na odwrót od deregulacji jest idealny: deregulacja to jak wiadomo pozytywna szajba byłego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina. Sam nawet uwierzył, że aby starać się o funkcję przewodniczącego Platformy Obywatelskiej, niekoniecznie musi legitymować się dziesięcioletnim stażem na tym stanowisku. Po tym jednak, jak w partyjnych wyborach nadepnął premierowi na odcisk, spodziewam się lada dzień odgórnych wytycznych, aby pozytywną szajbę jak najszybciej odwołać we wszystkich resortach.
I wtedy żyć, nie umierać! Tylu fantastycznych regulacji do wymyślenia i ustaw do napisania na nowo tośmy dawno nie mieli.