Technologia demokratyzuje usługi, zwiększa publiczną jawność i skraca dystans między rządzącymi a obywatelami - mówi Richard Abadie, partner PwC..

Postpandemiczna rzeczywistość stawia przed samorządowcami nowe wyzwania, m.in. w zakresie ochrony zdrowia. Jakie działania powinni podejmować lokalni liderzy, by proces odbudowy przebiegał możliwie najefektywniej?
Na wstępie warto spytać o realny zakres ich kompetencji. Przykładowo w Wielkiej Brytanii większość decyzji jest podejmowana na szczeblu centralnym, lokalnie są jedynie wcielane w życie. Moim zdaniem ten paradygmat wymaga głębszej refleksji. W przypadku opieki zdrowotnej fundamentalne jest pytanie o kształt systemu – powinien funkcjonować w oparciu o kilkanaście centralnie zarządzanych szpitali czy raczej większą liczbę placówek samorządowych? Sądzę, że centralne planowanie – bez współpracy z lokalnymi społecznościami – straciło współcześnie rację bytu. Jednocześnie, bardziej niż kiedykolwiek, na poziomie centralnym potrzebne jest uspójnienie systemu, by w możliwie największym zakresie wykorzystywać zasoby i optymalizować inwestycje.
Podobna dyskusja toczy się też w Polsce, gdzie szpitale pozostają w rękach samorządów. Pojawiają się głosy, że ich sieć jest zbyt gęsta i funkcjonowanie w bliskiej odległości dwóch placówek świadczących te same usługi nie ma sensu. Jak jest naprawdę?
Na przykład w Arabii Saudyjskiej duże państwowe przedsiębiorstwa budują własne szpitale dla pracowników, co prowadzi do istnienia w bezpośrednim sąsiedztwie kilku placówek o podobnym profilu. Znacznie więcej pożytku przyniosłoby tymczasem stworzenie jednego wspólnego ośrodka. Kluczem jest mądre planowanie. System ochrony zdrowia musi być jednolity i oparty na współpracy na różnych szczeblach. Jego zbyt duża pojemność również może rodzić problemy, by wspomnieć tylko ogromne koszty utrzymania.
Jak z tego wybrnąć?
Na początku należy ustalić docelową pojemność systemu, biorąc przy tym pod uwagę rozwój technologiczny. Przed pandemią konsultacja ze specjalistą bez uprzedniej wizyty u lekarza pierwszego kontaktu była w Wielkiej Brytanii niemożliwa. Teraz dzięki specjalnej aplikacji mogę niemal od ręki uzyskać wideoporadę od jednego z lekarzy rozsianych po całym kraju, a w razie potrzeby także skierowanie do specjalisty. Dzięki technologii można więc niewielkim kosztem znacząco poprawić wydolność systemu i przełamać część barier między administracją centralną a samorządem. Dostęp do usług medycznych staje się łatwiejszy i bardziej sprawiedliwy. To ważne, zwłaszcza w obliczu postępującej urbanizacji. Mieszkańcy obszarów wiejskich nie mogą zostać pozbawieni opieki, choć trzeba planować ją z głową. Budowa wielkich szpitali na słabo zaludnionych terenach nie ma sensu.
Myśląc o nowych technologiach i państwie jako dostawcy usług, trudno chyba umniejszać rolę władz centralnych w wyznaczaniu nowych standardów i zarządzaniu infrastrukturą?
Na szczeblu lokalnym to niemożliwe, dlatego tak ważna jest kooperacja. Aplikacja, o której wspomniałem, została opracowana centralnie, jednak to samorządy pośredniczą w realizacji usług medycznych, pacjenta nie można przecież zmuszać do jeżdżenia na drugi koniec kraju. Państwo musi zapewniać dostęp do podstawowej opieki zdrowotnej nawet w najodleglejszych zakątkach. Tego wymaga społeczna solidarność i ten argument jest często podnoszony przez samorządy.
Ważna wydaje się więc racjonalna ocena realnych potrzeb danej społeczności, a tej nie da się osiągnąć bez współpracy?
W tym właśnie widzę największą wadę centralizacji: może prowadzić do marginalizacji ludzi funkcjonujących na obrzeżach społeczeństwa. Normy ustala się przecież na bazie potrzeb większości, a to musi rodzić wykluczenie i nierówności. Dlatego tak ważne jest wysłuchanie głosu peryferii, czego nie da się zrobić bez współpracy rządu i struktur lokalnych.
Pana zdaniem ten rodzaj partnerstwa ma przed sobą globalną przyszłość?
Tak, a sprzyjać będzie temu rosnąca jawność życia publicznego, do czego przyczyniają się choćby media społecznościowe. Politycy już teraz są w stanie wycofać się z pewnych decyzji pod wpływem presji wyborców w sieci. W Wielkiej Brytanii rząd chciał wstrzymać finansowanie posiłków szkolnych dla najbiedniejszych uczniów, jednak na skutek społecznej akcji zainicjowanej przez piłkarza Marcusa Rashforda decyzję cofnięto. Rządzący muszą jak nigdy dotąd liczyć się ze zdaniem wyborców.
Co jednak w przypadku, gdy przywódcy – nie tylko polityczni – zamykają się na opinie innych? Wiele organizacji jest zbudowanych wokół silnego lidera, znamy przypadki kowbojskiego stylu zarządzania choćby w firmach technologicznych.
Sądzę, że w miarę upływu czasu społeczeństwo stanie się bardziej otwarte. Liderzy, o których pan mówi, to w dużej mierze ludzie pokolenia obecnych 50-latków, przyzwyczajonych do stylu zarządzania na zasadzie „po mojemu albo wcale”. Takie podejście będzie jednak zanikać wraz ze wzrostem znaczenia technologii i społecznej świadomości. Obecnie znajdujemy się w fazie przejściowej takiej transformacji.
A czy zmiany są w ogóle opłacalne?
Spójrzmy na kwestię emisji dwutlenku węgla: staje się ona coraz bardziej regulowana przez instytucje finansowe, a nie rządy! Żaden podmiot nie zainwestuje w przestarzałą technologię, np. fabrykę silników Diesla, bo nie przyniesie mu to zysku, szczególnie w długiej perspektywie. W tym przypadku quasi-regulatorem są rynki, w innych może to być ktokolwiek: lobbyści, think tanki, a nawet całe społeczeństwa. W Australii akcjonariusze zagłosowali ostatnio przeciwko wypłacie wynagrodzeń dla zarządu firmy wydobywczej, która dokonała zniszczenia jaskini z bezcennymi aborygeńskimi malowidłami. Dystans między właścicielami, akcjonariuszami a społeczeństwem skraca się, a dawni szefowie ustępują miejsca młodemu pokoleniu, dla którego ogromne znaczenie mają transparentność czy wrażliwość na nierówności. Sądzę, że podobna zmiana czeka nas też w sferze politycznej.
Rozmawiał Marek Tejchman
Tłumaczenie i współpraca – Bartosz Iwański
Rozmowa odbyła się podczas kongresu Perły Samorządu