Proszę sobie wyobrazić kapitana statku, który, gdy rozpętała się burza, zbacza z kursu. Teraz łódź po prostu dryfuje. Z Macronem na mostku kapitańskim. Przyznaję, że dzisiaj, po ośmiu latach sprawowania przez niego władzy, nie potrafię już zrozumieć, co zostało z jego programu z 2017 r. Prezydent wydaje mi się już tylko igraszką politycznych zdarzeń. A jestem pewny, że w chwili wyboru – w przeciwieństwie do swoich poprzedników Sarkozy’ego i Hollande’a – miał swoją wizję: chciał zreformować Francję i dostosować ją do obecnego świata. Kłopot w tym, że nie umiał tych idei przełożyć na konkrety. Można to tłumaczyć najpierw buntem Żółtych Kamizelek, a potem pandemią COVID-19. A na domiar złego prezydent już trzy lata temu utracił dużą część władzy, bo nie ma większości parlamentarnej.
Prawda, że w czerwcu ubiegłego roku zrobił ogromny błąd, rozwiązując Zgromadzenie Narodowe i rozpisując przedterminowe wybory. W efekcie mamy parlament jeszcze bardziej rozdrobniony niż wcześniej i Francją nie da się rządzić. Uważam, że można było tego uniknąć, gdyby już po zwycięskich dla partii Macrona – ale bez uzyskania rządowej większości – wyborach parlamentarnych w 2022 r. prezydent zawarł sojusz z prawicowymi Republikanami i stworzył z nimi gabinet. Ale on nie odważył się na ten krok (we Francji nie ma tradycji rządów koalicyjnych – red.).
Instytucje V Republiki, stworzone jeszcze przez generała de Gaulle’a, były dostosowane do systemu dwupartyjnego – prawicy i lewicy. Dzisiaj mamy system trzech wielkich bloków o mniej więcej równej wielkości niemożliwych do pogodzenia: lewica, centroprawica, skrajna prawica Marine Le Pen. No i w ten sposób doszło do kompletnej blokady.
Faktycznie, byłem wtedy – jak to mówicie? – oczarowany (słowo powiedziane po polsku – red.) Macronem. Co ciekawe, w tamtym czasie we francuskich mediach, przynajmniej publicznych, nie było wielu takich jak ja. Pamiętam, jak przed wyborami w 2017 r. w stacji radia publicznego France Culture, gdzie wtedy pracowałem, odbyło się zebranie na szczeblu kierowniczym. 35 osób. Dyrekcja przestrzegła nas, żebyśmy na antenie nie opowiadali się za jakimkolwiek kandydatem. Wówczas powiedziałem publicznie, że będę głosował na Macrona. Inni zmierzyli mnie wzrokiem, choć chyba nie byli zaskoczeni, znając moje poglądy. Po spotkaniu podszedł do mnie jeden kolega i po cichu wyznał: „Nie mów tego nikomu, ale ja zagłosuję jak ty”. Z rozmów prywatnych wiedziałem, że wszyscy inni w moim radiu popierali lewicę.
Uważałem wtedy, na podstawie wywiadów i tekstów młodego Macrona, że jest to ktoś, kto zbliża się do modelu „radykalnego centryzmu” (ang. radical centrism). To doktryna prawego skrzydła amerykańskich demokratów, według której trzeba uwolnić politykę od ideologii, przyglądać się problemom praktycznym oraz zapożyczać skuteczne rozwiązania od lewicy, centrum czy prawicy.
Powiedziałbym: pragmatyka w wersji znanej raczej w świecie anglosaskim. Dla Francji to rzecz raczej egzotyczna (śmiech), bo u nas lubimy ideologizować wszystkie problemy. Macron najwyraźniej inspirował się pismami indyjskiego ekonomisty Amartyi Sena – teoretyka capacités (czyli zdolności każdej jednostki) – i filozofa Johna Rawlsa. Ich ideą było wyrównanie warunków startu dla wszystkich, co nie jest równoznaczne z tą samą pozycją na mecie. Z tego względu Macron był, przynajmniej na początku swojej kariery, lewicowym liberałem.
Jak większość prominentnych polityków francuskich Macron skończył Wyższą Szkołę Administracji (ENA). Ale – w odróżnieniu od innych – oprócz studiów politologicznych skończył także studia magisterskie z filozofii (w czasie studiów był też asystentem znanego filozofa francuskiego Paula Ricoeura – red.). Dlatego w mojej książce pisałem o nim jako „prezydencie – filozofie”. Choć muszę dodać, że kiedy na potrzeby mojego eseju o Macronie poprosiłem Pałac Elizejski o przesłanie mi jego pracy magisterskiej (jej tematem była filozofia historii Hegla), spotkała mnie odmowa. Do dziś nie wiem, co dokładnie w niej napisał, ale i tak nie wyobrażam sobie dyskusji filozoficznej z Sarkozym czy Hollandem, ponieważ po prostu mają braki w wykształceniu.
Owszem, odnajduję zbieżne punkty. Pamiętam, że w 1984 r. jako członek Partii Socjalistycznej stworzyłem w Paryżu mały klub lewicowych liberałów. Bliskie mi były, tak jak później Macronowi, poglądy Michela Rocarda (socjalisty, premiera w latach 1988–1991 za prezydentury Françoisa Mitterranda – red.). Tyle że wtedy we Francji połączenie lewicy i liberalizmu wydawało się niewyobrażalne. Do dziś zresztą słowo „liberalizm” bardzo często jest u nas kojarzone z „prawem dżungli”, „rozwydrzonym kapitalizmem” itd. Dlatego wybór na prezydenta Francji kogoś, kto nie wstydził się przyznawać do liberalizmu, choćby lewicowego, był sam w sobie rewolucją („Rewolucja” – to także tytuł manifestu wyborczego Macrona w kampanii z 2017 r. – red.).
Jeśli przyjrzymy się dzisiaj gospodarce Francji, to widać, że teza o Macronie jako prezydencie bogaczy jest fałszywa. Co prawda zniósł jedyny w Europie podatek od wielkiego kapitału (ISF), ale zastąpił go podatkiem od wielkich nieruchomości (IFI), także płaconym przez milionerów. Chodziło o to, żeby powstrzymać odpływ wielkiego kapitału do rajów podatkowych. A przecież właściciele domów i apartamentów we Francji są wciąż opodatkowani u nas, bo nie mogą wywieźć swoich posiadłości w walizkach. Według dziennika ekonomicznego „Les Echos” za prezydentury Macrona Francja pozostaje jednym z nielicznych krajów w Europie, gdzie przepaść między 10 proc. najbogatszych a 10 proc. najuboższych mieszkańców się nie pogłębia. Mamy nadal najhojniejszy system redystrybucji w Europie – jedna trzecia naszego PKB idzie na wydatki socjalne! – a obowiązkowe obciążenia podatkowe i składki czynią z Francji lidera Europy. Według danych Eurostatu za 2023 r. to niemal 46 proc. PKB!
Bo radio i prasa, oczywiście te lewicowe, powtarzają to od rana do wieczora! A Macron nie jest w żadnym razie neoliberałem. Jest etatystą, jak zresztą niemal wszyscy Francuzi. Przypisuje mu się wiele rzeczy, których nie zrobił. Na przykład miał głosić teorię skapywania (ang. trickle-down theory). Mówi ona, że jeśli bogaci się bogacą, to więcej konsumują, a dzięki temu z czasem poprawia się też biednym. Tej tezie rzeczywiście przeczą badania, rzecz jednak w tym, że Macron zawsze się jej sprzeciwiał! Dla nas, czyli liberałów, głównym problemem jego prezydentury jest to, że straszliwie pogłębił francuski dług publiczny. Sięga on dziś blisko 114 proc. PKB – weszliśmy do ścisłej czołówki Europy. Liberałowie dbają przede wszystkim o równowagę finansów publicznych. Dlatego – powtórzę – polityka Macrona nie ma nic wspólnego z liberalizmem. Prowadził zresztą bardzo szczodrą politykę wsparcia firm i gospodarstw w czasie pandemii i już po niej bez względu na koszty, ale z liberalnej perspektywy sztuczne podtrzymywanie za wszelką cenę dogorywających firm miało fatalne skutki dla kasy państwa.
Zgoda, tu mamy nierozwiązywalny dylemat. Ale nie łudźmy się: prędzej czy później musi dojść do radykalnych rozwiązań. Francja nie może żyć ciągle ponad stan. Musimy dokonać ogromnego wysiłku, aby nasz deficyt budżetowy nie przekroczył w tym roku 5,6 proc. PKB. Francuzi zawsze śmiali się z Włochów, że fatalnie zarządzają finansami, a teraz to oni śmieją się z nas...
Z drugiej strony kilka rzeczy w gospodarce Macronowi się udało, np. szkolenia i staże dla młodych czy wspieranie start-upów. Jego idée fixe było odblokowanie społeczeństwa, wprawienie go w ruch – w wymiarze geograficznym, socjalnym, intelektualnym, na wzór amerykański. Co prawda Francuzi nie stali się, jak obiecywał, „start-up nation”, ale dzięki jego prezydenturze jesteśmy mniej zapóźnieni np. w rozwoju AI niż wielu naszych sąsiadów europejskich. Za jego prezydentury spadło też wyraźnie bezrobocie.
Europa to może być jedyna dziedzina, w której Macron jest konsekwentny. Chodzi mi zwłaszcza o wizję europejskiej obronności, którą zarysował w głośnej mowie na Sorbonie we wrześniu 2017 r. To może być rzecz, która zostanie po nim w historii. Był pierwszym szefem państwa europejskiego, który publicznie ostrzegał przed ryzykiem wycofania się Amerykanów z Europy i apelował, by kraje Unii wspólnie zadbały o swoje bezpieczeństwo. Co prawda już za prezydenta Obamy Ameryka odwróciła się od Europy w stronę Azji, ale nie chcieliśmy tego przyjąć do wiadomości.Dzisiaj mamy Trumpa, który rozważa wycofanie wojsk ze Starego Kontynentu i najwyraźniej zamierza nas porzucić. Jeśli armie krajów europejskich zebrać razem, to mają niebagatelną siłę rażenia. Sęk w tym, że obecnie nie są ze sobą skoordynowane. Tak więc w razie natychmiastowego wycofania się Amerykanów staniemy się tylko karłami mierzącymi się z rosyjskim gigantem.
Wydaje mi się jasne, że w pewnym momencie musi dojść do podziału Europy na bloki o różnym poziomie integracji w kwestiach militarnych. Krótko mówiąc: po jednej stronie będą ci, którzy chcą rozwijać wspólną obronność europejską razem z Francuzami, Brytyjczykami czy Polakami, po drugiej – pozostali. Ci ostatni, jeśli nie chcą przyłączyć się do tego projektu, muszą radzić sobie sami. Nie mogą na nas liczyć. Na przykład Hiszpania nie czuje się zagrożona. Rozumiem to, bo żołnierze rosyjscy raczej nie dojdą do Madrytu.
Wierzy pan naprawdę, że zaryzykujemy zrównanie z ziemią Strasburga czy Lyonu, żeby przeszkodzić Rosjanom w przekroczeniu wschodniej granicy Polski? Myślę, że żadne państwo nie pójdzie na konfrontację nuklearną z innym państwem, jeśli samo nie będzie zagrożone. Z tegoż powodu w czasach zimnej wojny Francuzi nie ufali do końca Amerykanom i ich parasolowi jądrowemu nad Europą.
Na pewno w razie napaści na swojego sojusznika Francja będzie groziła użyciem broni, ale groźba użycia to coś innego niż użycie. Świetną koncepcją naszej doktryny obronnej jest „dwuznaczność strategiczna”. Mówi ona, że Francja może zastosować atak jądrowy tylko w wypadku zagrożenia jej „żywotnych interesów”. Ale w jakim dokładnie przypadku te interesy są zagrożone – czy np. w wypadku ataku na Niemcy lub Polskę – tego specjalnie nie zdefiniowaliśmy. Niech Putin łamie sobie głowę.
Można zapytać inaczej: czy istnienie niepodległej Polski należy do „żywotnych interesów” Francji? Osobiście nie jestem o tym przekonany, mimo że jestem żonaty z Polką, a moi synowie noszą imiona Tadeusz i Cyprian (śmiech). Gdyby np. Rosja zaatakowała Polskę siłami konwencjonalnymi, jest możliwe, że Francja i inne kraje sojusznicze NATO wyślą jej na pomoc swoich żołnierzy. Tu zgoda. Zupełnie czym innym jest jednak użycie broni jądrowej. Nawet Amerykanie nie zaryzykują ataku nuklearnego na własne terytorium w obronie innego państwa! Tak czy inaczej Polska powinna się zbroić, żeby mieć samodzielną, silną armię zdolną do odparcia ewentualnego ataku.
Wracając do Macrona: wyprzedził innych polityków o kilka długości, gdy wzywał już w 2017 r. europejskie stolice do tworzenia autonomicznego „europejskiego filaru” NATO. Bo trzeba podkreślić, że on nie chce likwidacji Sojuszu, ale jego uzupełnienia o europejskie struktury.
Nie, to wydaje się absolutnie wykluczone. O słabości Europy stanowiły dotąd trzy kwestie: podporządkowanie militarne USA, uzależnienie energetyczne od Rosji i handlowe od Chin. O tym wszystkim Macron mówił od dawna, a teraz już chyba wszyscy rozumieją, że nie sposób nadal utrzymywać tej potrójnej zależności. Jestem przekonany, że nie ma powrotu do czasów, gdy Kreml kupował nasze elity za tanią ropę i gaz czy za stanowiska – jak to było z niemieckim kanclerzem Gerhardem Schröderem lub naszym skorumpowanym przez Moskwę premierem Françoisem Fillonem. Chyba że – to istotne zastrzeżenie – za dwa lata prezydentem zostanie ktoś z prorosyjskiej skrajnej prawicy, czyli szefowa Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen (której start w wyborach zależy od niezakończonej wciąż sprawy sądowej – red.) lub jej następca Jordan Bardella...
Wszystkie społeczeństwa Europy zachodniej przechodzą dziś „archipelagizację” (wyrażenie francuskiego socjologa Jérôme’a Fourqueta – red.). Brakuje poczucia jedności narodowej i solidarności. Widzimy dziś wiele Francji, które się od siebie oddalają: Francję peryferyjną, Francję ubogich imigranckich przedmieść oraz Francję bogatych metropolii; Francję południa i północy; regiony o silnej odrębności – np. Bretanię czy Alzację... Bez pewnego stopnia homogeniczności kulturowej systemowi socjalnemu grozi eksplozja. Dam przykład: od wielu miesięcy we francuskim internecie narasta ruch populistyczny zwany „Nicolas płaci” („Nicolas paye”). Ów „Nicolas”, czyli przeciętny, raczej młody Francuz z klasy średniej, ma harować na wszystkich, którym nie chce się pracować. Ten ruch kontestacji, jeśli się wzmocni, może okazać się groźniejszy niż Żółte Kamizelki, bo zmierza wprost do niepłacenia podatków.
Owszem, ale jego porażką jest już to, że tego procesu nie powstrzymał. Nie zahamował też niekontrolowanego napływu imigrantów. A jeśli sobie z tym nie poradzimy – na poziomie całej Unii, bo tylko tak można to rozwiązać – to niebawem we Francji rządzić będzie RN, w Niemczech AfD, w Finlandii Prawdziwi Finowie itd.
Także liberałowie muszą zmienić sposób myślenia. Przyznaję, że jeszcze 10 lat temu sam byłem bardzo proimigrancki. Chwaliłem Angelę Merkel, gdy otworzyła szeroko drzwi dla imigrantów. Dziś widzę, że się myliłem. USA i Australia zamknęły się na imigrantów, Kanada stosuje ostrą selekcję przy ich przyjmowaniu. Tylko Stary Kontynent wydaje się dziurawy jak sito.
Macron jest nadal zwolennikiem globalizacji – zarówno pod względem swobodnego przepływu ludzi, jak i kapitału. Nie zrozumiał, że zmieniła się epoka. Więc skoro pan chce wiedzieć: tak, jestem rozczarowanym macronistą. Marzyła mi się liberalna Francja, ale się jej nie doczekałem. ©Ⓟ
Musimy dokonać ogromnego wysiłku, aby nasz deficyt budżetowy nie przekroczył w tym roku 5,6 proc. PKB. Francuzi zawsze śmiali się z Włochów, że fatalnie zarządzają finansami, a teraz to oni śmieją się z nas