Wysokość cła zależy od kraju pochodzenia produktu. Prawo do umieszczenia informacji, że dana rzecz jest „made in…”, wiąże się ze spełnieniem warunków, które dla poszczególnych gospodarek są różne. Umowa o wolnym handlu między USA, Meksykiem i Kanadą (USMCA) zawiera szczegółowe wymagania dotyczące miejsca produkcji i pochodzenia materiałów. Wiele firm ulokowało produkcję w Meksyku, aby skorzystać z preferencyjnego traktowania.

Patriotyzm gospodarczy kontra globalna produkcja

Wymogi nie zawsze są określone precyzyjnie. W umowie handlowej ogłoszonej na początku lipca br. przez Waszyngton i Hanoi towary wyprodukowane w Wietnamie objęto cłami na poziomie 20 proc., a towary, dla których kraj ten jest tylko pośrednikiem – 40 proc. Porozumienie to ma charakter ramowy – nie ustalono precyzyjnych kryteriów uznawania pochodzenia produktów. W zamyśle wyższa stawka ma dotyczyć towarów, które „udają” wietnamskie, a w rzeczywistości niemal cały proces produkcji odbywa się w Chinach. Według amerykańskich danych w okresie 2018–2024 eksport z Wietnamu do USA skoczył z 50 do 137 mld dol. Wzrost ten zapoczątkowały cła nałożone na Państwo Środka w pierwszej kadencji Donalda Trumpa. W tym samym czasie obniżyła się wartość chińskiego eksportu do Stanów Zjednoczonych. Tłumaczy się to właśnie omijaniem obciążeń poprzez wysyłanie towarów przez kraj pośredni.

Handel zagraniczny, szczególnie ten przynoszący duże zyski, jest jak dzika rzeka. Gdy próbuje się zatamować jej bieg w jednym miejscu, w innym pojawiają się rozlewiska. Dobitnie pokazują to trudności z egzekwowaniem sankcji na dostawy pewnych dóbr do Rosji. Nagle się okazało, że zwiększyła się wymiana handlowa z Kazachstanem. Na rosyjskim rynku wciąż dostępne są produkty wielu zachodnich marek. W celu uniknięcia handlu przez kraje pośrednie i omijania danin USA wprowadziły cła uniwersalne na poziomie 10 proc. Stawki tzw. ceł wzajemnych są jednak zróżnicowane, stąd pojawiły się pomysły, aby produkować smartfony na rynek amerykański w Indiach, a nie w Chinach.

Nie tylko państwa stosują oznaczenie pochodzenia. Mogą to robić nawet stany czy prowincje. Na przykład Kalifornia pozwala umieszczać na produkcie informację „made in California”, jeśli co najmniej 51 proc. wartości hurtowej (liczonej jako suma robocizny, materiałów i narzutów produkcyjnych) pochodzi z tego stanu. Oznaczenie to odnosi się tylko do produktów finalnych.

Problemem może stać się przetwarzanie importowanych surowców. Na początku Szwajcaria została objęta wyższymi obciążeniami niż Unia Europejska ze względu na dużą nadwyżkę w handlu z USA. Okazało się, że nierównowaga ta była częściowo spowodowana wysokim eksportem złota do Stanów Zjednoczonych. Szwajcaria nie posiada złóż tego surowca – jest on w tym kraju tylko przetwarzany. Metale szlachetne mają największy udział w szwajcarskim imporcie (ok. 40 proc.). Dlatego od wielu lat prezentowane są dwie kategorie: eksport ogółem (który jest zniekształcony przez handel złotem) i eksport wynikający z normalnego cyklu gospodarczego. Kuriozalne jest to, że zwiększony amerykański popyt na złoto ze Szwajcarii był pokłosiem niepewności związanej z zapowiedziami wprowadzenia ceł. Gdy pojawiły się obawy o obłożenie złota daninami, nastąpił nagły wzrost sprzedaży tego kruszcu do USA. Wyprostowanie tej sytuacji wymagało interwencji władz w Bernie.

Apple, który produkuje swoje smartfony w Chinach i Indiach, w pierwszej kadencji Trumpa uniknął ceł. W obecnej sytuacja firmy nie jest taka pewna

Gdy kraj pochodzenia produktu jest już określony, należy przyporządkować mu odpowiedni kod z taryfy celnej i sprawdzić, jakiej podlega stawce celnej. Jednak towary to nie tylko przedmioty fizyczne. Stoi za nimi dużo wiedzy i technologii, które znacząco zwiększają ich wartość. Po nałożeniu taryf na produkty importowane do USA od razu powstały pomysły na zmniejszenie obciążeń. Jednym z nich było wyłączenie własności intelektualnej i oclenie wyłącznie fizycznego przedmiotu. Polem minowym okazują się próby obłożenia cłami dóbr, które nie mają formy materialnej. Dość szybko upadła koncepcja oclenia filmów nakręconych poza granicami USA. Wymagałoby to np. ustalenia, ile minut danej produkcji powstało poza Stanami Zjednoczonymi.

Półprzewodniki – produkt amerykański, tajwański czy holenderski?

Wysoki udział własności intelektualnej w wytworzeniu danego dobra jeszcze bardziej komplikuje analizę kraju pochodzenia. Duże wyzwanie stwarza branża półprzewodników. Można przyjąć, że w zakresie projektowania dominują na tym rynku przedsiębiorstwa amerykańskie (np. Nvidia, AMD). Jednak produkcja najbardziej zaawansowanych chipów odbywa się w zakładach TSMC na Tajwanie przy użyciu maszyn holenderskiej korporacji ASML. Czy są to produkty amerykańskie czy tajwańskie? A może należy uwzględnić tu również Holandię? Gdyby odpowiedzi na te pytania były jednoznaczne, w celu ograniczenia dostępu do najnowszych chipów krajom uznawanym za zagrożenie USA zakazałyby ich eksportu na podstawie jednego z trzech elementów: projektowania, produkcji albo maszyn. W praktyce zakaz odnosi się do każdego z tych obszarów.

Pod koniec lat 60. XX w. Paul Armington zaproponował model wyjaśniający handel produktami zróżnicowanymi pod względem kraju pochodzenia. W myśl jego koncepcji konsumenci decydują o zakupie na podstawie informacji o państwie, z którego pochodzi dany towar. Dlatego niektórzy preferują francuskie wina, niemiecką chemię gospodarczą czy koreańską elektronikę.

Dobra pochodzące z zagranicy nie zawsze są mile widziane. „Buy American”, „Kupuj polskie”, „Buy Canadian” – to tylko niektóre przykłady zachęt do wybierania rodzimych produktów. Konsument może pomyśleć, że wspiera krajowe firmy. Ale jeśli mamy do czynienia z produktem wytworzonym przez korporację wielonarodową, obraz mocno się komplikuje. Ze względu na korzyści skali i specjalizację przedsiębiorstwa decydują się na umieszczenie całej produkcji określonego dobra w zakładzie w jednym kraju, zaś innego – gdzie indziej. Następnie dokonują wymiany. Handel wewnątrzkorporacyjny (czyli pomiędzy filiami międzynarodowego przedsiębiorstwa) stanowi dużą część światowego handlu. Dotyczy to zarówno materiałów i komponentów, jak i produktów finalnych.

„Made in the world” – propozycja Pascala Lamy’ego

Dobrym przykładem jest samochód. Marka pochodzi z jednego kraju, ale zarówno sam produkt, jak i jego elementy mogą być wytwarzane w wielu gospodarkach. Konsument nie ma możliwości określenia nawet proporcji części pochodzących z poszczególnych państw. Do tego dochodzą ciągłe zmiany w łańcuchach dostaw. To, że produkt finalny pochodzi z danego kraju, nie oznacza, że został tam w całości wykonany.

Nie zawsze liczy się miejsce produkcji. Przynajmniej w zakresie nakładania ceł bierze się pod uwagę także siedzibę przedsiębiorstwa. Prezydent Meksyku Claudia Sheinbaum przypomniała administracji USA, że za największą część eksportu z jej kraju odpowiadają amerykańscy producenci samochodów, którzy mogą mocno ucierpieć w wyniku taryf. Apple, który produkuje swoje smartfony w Chinach i Indiach, w pierwszej kadencji Trumpa uniknął ceł. W obecnej sytuacja firmy nie jest już taka pewna. Prezydent nawołuje, by telefony przeznaczone na rodzimy rynek produkować w kraju. I grozi cłami. Wiele zagranicznych firm stara się podkreślać, że produkuje w Stanach Zjednoczonych i wspiera tamtejszą gospodarkę poprzez sprzedaż swoich dóbr na innych rynkach.

Kolejnym, chyba najtrudniejszym do uchwycenia kryterium narodowości w gospodarce globalnej, jest własność danego podmiotu. Szczególnie gdy mowa o popularnych ostatnio funduszach ETF, które mogą mieć klientów z wielu krajów świata (będących pośrednio akcjonariuszami firm, w które inwestują te fundusze). Wręcz nie sposób określić składu akcjonariatu poszczególnych podmiotów. Tzw. wielka trójka (BlackRock, Vanguard i State Street Global Advisors) łącznie posiada około jedną czwartą akcji wszystkich spółek S&P 500, czyli indeksu giełdowego obejmującego największe amerykańskie przedsiębiorstwa.

Podobnie może wyglądać sprawa z funduszami emerytalnymi, które inwestują składki swoich członków w wielu miejscach świata. Podmioty holenderskie lokują ponad 85 proc. środków – ok. 1,5 bln dol. – poza granicami kraju. Wysoka stopa zwrotu z akcji zagranicznych przekłada się na wyższą emeryturę, więc ostatecznym beneficjentem staje się emeryt. Nakładanie ceł szkodzi producentom, dostawcom tychże producentów, inwestorom oraz konsumentom (choć interesy tej ostatniej grupy rzadko bierze się pod uwagę). Dlatego taryfy w handlu zagranicznym są postrzegane jako broń masowego rażenia.

Najbardziej przekonujące podejście do określania pochodzenia zaproponował 15 lat temu ówczesny szef Światowej Organizacji Handlu Pascal Lamy: „made in the world”. Nawet jeśli nie jest to zbieżne z głównym nurtem obecnego dyskursu politycznego, dotychczasowe próby przenoszenia produkcji na rynki lokalne się nie powiodły. ©Ⓟ

Autor jest profesorem Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu