Z rozmową wokół zmian w rządzie mam kilka problemów. Sama rekonstrukcja dla wielu obywateli będzie mieć po prostu ograniczone znaczenie – do dużej części wyborczyń i wyborców idzie następujący sygnał: panowie i panie z rządu zajmują się sobą, a inni politycy i dziennikarze komentują, co to oznacza, że jeden minister zastąpił drugiego. Nic z tego nie wynika, nie ma żadnego znaczenia dla codziennego życia Kowalskiego czy Kowalskiej. Po drugie, nawet jeśli przyjąć, że jest to reakcja obozu rządowego na przegrane wybory prezydenckie i warto się nad nią pochylić, to rekonstrukcja jest przenoszoną ciążą. Urodziłam dwójkę dzieci, więc przyjmijmy, że wolno mi użyć tego porównania. Trzeba to było zrobić miesiąc temu, gdy żyliśmy wyborami prezydenckimi. Wtedy moglibyśmy to odczytać jako sygnał, że rząd odczytał wynik i reaguje: ściąga cugle, biegnie do przodu, opowiada, jak wspaniałe będą te dwa lata, które zostały do wyborów parlamentarnych.
Znam tę tezę: potrzeba nowej opowieści, która porwałaby wyborców, nowej narracji, którą można byłoby zresetować nadzieje, jakie wyniosły tę koalicję do władzy w październiku 2023 r. Ale temu też się sprzeciwiam, bo kłopotem szeroko rozumianego obozu liberałów na całym świecie – od Tuska przez Bidena, po Lulę da Silva – nie jest brak opowieści na dwa, trzy miesiące, które pozwoliłyby kupić trochę czasu, tylko brak pomysłów.
Nie. Stworzenie opowieści to tylko mały element tego, na co staram się zwrócić uwagę. Wobec wizji przyszłości, którą mają prawicowi populiści, liberałowie wyglądają niezwykle blado. A tu trzeba rozbić bank, przeprowadzić rewolucję w pomysłach na to, jak chcemy zmieniać rzeczywistość, wrócić do myślenia intelektualnego. A co zrobił rząd Donalda Tuska? W zasadzie odciął od siebie całą bazę intelektualną i ludzi, którzy mogliby na coś zwrócić uwagę, wytknąć błędy, zachęcić do obrania kursu na pierwszy rzut oka mało popularnego.
Spójrzmy w takim razie na konkrety. Rafał Trzaskowski stworzył kilka lat temu Campus Polska Przyszłości. Co się z nim stało po przegranych wyborach? Został wygaszony. Dlaczego? Dlatego że był trudny do kontrolowania? Przecież to jest sygnał do tych wszystkich ludzi, którzy przyjeżdżali na kolejne edycje Campusu: nie zagłosowaliście tak jak trzeba, nie wygraliście dla nas wyborów, nie zmobilizowaliście się tak, jak oczekiwaliśmy, więc nie mamy dla was żadnej oferty. Byłam na każdej edycji Campusu i było to miejsce, gdzie nie zawsze kadzono panu premierowi, posłowie PO mogli się tam nasłuchać wielu pretensji i uwag, ale tam była realna wolność słowa. Z dnia na dzień okazało się, że to wszystko jest nieważne. To tylko jeden z przykładów na zamknięcie się na intelektualną bazę.
Sam pan powiedział, że to czaszka... W polityce nigdy nie jest tak, że karty są rozdane raz na zawsze i że nawet złe rzeczy muszą trwać wiecznie. Nie powiedziałabym nawet, że jak ktoś przegrał dwa, trzy razy w wyborach, to nie ma czego szukać w polityce. Po prawej stronie są politycy, którzy przegrywali po osiem razy i dopinali swego. Wszystko jest możliwe, ale trzeba zmienić sposób postępowania, a nie trzech wiceministrów. Mam zresztą podejrzenie, że tego dziś dotyczy największa różnica między Tuskiem a Kaczyńskim: umiejętność rezygnacji z pełnej kontroli nad sytuacją.
Na ogólnym poziomie pewnie ma pan rację, ale paradoksalnie to Jarosław Kaczyński ma większą wolność w puszczeniu rzeczy, żeby działy się same, a Donald Tusk częściej pragnął kontrolować wszystko i wszystkich w swoim zasięgu. Nawet ten drobny przykład: Campus zniknął, a Polska Wielki Projekt trwa i jest co roku.
Ludzie jednak tam się spotykają i dyskutują. A co zostało z potężnego ruchu społecznego, jaki zawierał się w aktywistach i aktywistkach Komitetu Obrony Demokracji? Jak Platforma Obywatelska zadbała, by Czarne Protesty i emocje, jakie je napędzały, miały znaczenie w polskiej polityce na dłużej? Ile musieli się wystać u klamki premiera przedstawiciele środowisk walczących o praworządność w czasach rządów PiS, by zostać wysłuchanymi? Donald Tusk całą tę falę po prostu zignorował. Miał do tego prawo, ale jeśli szuka dziś energii dla rządu, to trzeba powiedzieć, że sam ją zmarnował przez te półtora roku. Rządzący dziś kompletnie zapomnieli o tym, dlaczego odsunęli PiS i przejęli władzę po poprzednich wyborach parlamentarnych.
Mam pewne wątpliwości. Choćby dlatego, że w dłuższej perspektywie bycie jedynie echem i reakcją na prawicowe lęki i przekazy zawsze na końcu sprawia, że liberał staje się tylko echem tego, co mówią populiści. Oni w tym po prostu będą wiarygodniejsi, nawet jeśli na krótko uda się wyszarpać 2 czy 3 punkty procentowe. Jazda prawicową agendą przez liberałów to droga donikąd.
PiS nie utrzymał władzy ze względu na pandemię koronawirusa. Donald Trump stracił władzę ze względu na pandemię, podobnie jak Jair Bolsonaro w Brazylii.
To była globalna zależność i dotarła z opóźnieniem także do Polski. Można powiedzieć, że obywatele w krajach, gdzie było dużo przypadków śmierci, byli szczególnie niecierpliwi. Tu przypomina mi się mój ulubiony filozof XVII wieku – Monteskiusz, który powiedział, że ludzie stają się niecierpliwi, gdy przypominają sobie o własnej śmiertelności.
Mówię o tym, bo i w Polsce, i w Brazylii, i w USA porażki populistów zawsze miały wymiar niewielkiej przewagi głosów. Co to oznaczało? Że trzeba było zmienić coś systemowo w podejściu do polityki, bo oni pozostają silni i wrócą, jeśli ta polityka się nie zmieni. A wszystkie te rządy i administracje – w tym dziś Donalda Tuska – grzęzną w tym samym zjawisku: coś tam naprawiamy, gdzieś tam konserwujemy status quo, ale nie ma pomysłów na przyszłość. Na koniec okazuje się, że jedyna odpowiedź to rekonstrukcja przeszłości albo próba uwiedzenia wyborców prawej strony, podbijając przekaz prawicy.
Jeśli jest tak, jak pan mówi, to świadczy to o braku zrozumienia elementarnej zmiany, jaka zachodzi w uprawianiu polityki na całym świecie. Ciekawie opowiedział to brazylijski politolog Marcos Nobre, który mówił o zjawisku partii cyfrowej.
Chodzi o nowy rodzaj mobilizacji politycznej, innej niż tradycyjna partia, która ma struktury, działaczy, ośrodki, baronów. Partia cyfrowa to taki nieokiełznany rój: grupy ludzi, którzy udzielają się w social mediach i rozmawiają na różne tematy. Politycy rozumiejący działania mediów społecznościowych wiedzą, że emocji takiego roju nie da się przechwycić jako własnych, ale klasyczne partie coraz częściej biorą na warsztat tematy z tych rojów i sprawdzają, jak działają na elektorat. To często bardzo radykalne tematy, ale to działa, co pokazują liczby: w Brazylii sprytne odwołanie się właśnie do partii cyfrowej zwiększyło liczbę ludzi na pikietach w sprawie amnestii Bolsonaro z 10 tys. osób do 50 tys.
Koalicja 15 października dysponowała takim cyfrowym rojem. On był zróżnicowany, ale oni odcięli większość, zostawiając sobie tylko grupę Silnych Razem, którą można potraktować bardziej jako ekipę trolli niż ważny element mobilizacji politycznej. Nie było ani grama pomysłu dla ludzi z partii cyfrowej. Nikt nie sprawdził, jak ich zaangażować w codzienną pracę, jak z nimi rozmawiać, jak zrozumieć zmiany, które zachodzą od półtora roku. Wygrała hybris – pycha, która prędzej czy później dopada do gardeł każdej ekipie rządzącej. Tej przyszło to bardzo szybko.
Trzeba zatem zrozumieć, jak wygląda przywództwo polityczne w dobie partii cyfrowej, a jak wyglądało w czasie partii tradycyjnej. Dziś mamy sytuację, w której przywódca polityczny musi tematy z internetowej dyskusji wrzucić na ten tradycyjny taśmociąg i sprawdzić, czy i jak działają.
Migracja jest bardzo dobrym przykładem, bo to temat ciekawy, niejednoznaczny i dotyczący nas wszystkich. Liberałowie nie potrafią stworzyć odpowiedzi, w której zawarta byłaby obietnica, że migracja może być furtką dla lepszego życia dla wszystkich: nam będzie wygodniej, a migranci dostaną lepsze warunki życia. Ale tego dziś nie ma, liberałowie ubrali się w prawicowe ciuchy i próbują równie mocno opowiadać, jak to twardo pilnują granicy.
Ale te lęki są właśnie hodowane i podsycane, a nie wygaszane, i to właśnie czysty populizm, bo z własnego doświadczenia wiem, jak te kontrole się odbywają. A w zasadzie się nie odbywają. Tak się złożyło, że często jeżdżę pociągiem między Warszawą a Berlinem. Senni, leniwi policjanci nawet nie wchodzą do pociągów, nie sprawdzają, nie trzepią toreb. Pamiętajmy też, że jako Polacy jak mało kto wiemy, czym jest doświadczenie bycia migrantem. I nie chodzi nawet o historie naszych dziadków czy pradziadków, lecz o naszych rodziców, rodzeństwa, znajomych, którzy masowo wyjeżdżali na Wyspy Brytyjskie, do Niemiec, Francji, Skandynawii.
Mieszkałam w Wielkiej Brytanii, gdy zdecydowano o brexicie. Z pierwszej ręki wiem, że w ciągu dwóch lat Oxford zmienił się z angielskiego miasteczka w polskie. Wychodził pan na Headington i zamiast języka angielskiego słyszał polski. I z tej perspektywy można lepiej zrozumieć, że Brytyjczycy nie czuli się z tym najlepiej. Trochę tak, jak gdyby w Polsce bardzo szybko w jakimś mieście dało się słyszeć tylko język niemiecki czy ukraiński. Wraca wtedy naturalne pytanie: czy to jest moje miasto?
Proszę tylko zwrócić uwagę, że w tym zjawisku nie chodzi o to, że ludzie przyjeżdżają z innego kraju, mają inny kolor skóry czy religię, i dlatego jesteśmy im przeciwni. Mamy przecież przykład Tatarów krymskich. Chodzi o to, że do Europy przyjeżdża w krótkim czasie bardzo duża liczba ludzi i trudno ich jest zintegrować w mgnieniu oka. To naprawdę jest czas na dyskusję. Nie trzeba wielkiego oglądu rzeczywistości, by ludzie, którzy trafią do Europy, zorientowali się, że to Polska jest krajem dobrej, pozytywnej modernizacji bardziej niż Niemcy, które od lat były docelowym państwem pobytu. I teraz szereg pytań, które powinny zastąpić podsycanie lęków i hodowanie kolejnych. Czy chcemy liczyć, komu i gdzie dajemy pracę? Co chcemy zrobić z tymi, którzy są nielegalnymi migrantami? Co z prawem do azylu? To tylko rzucone na szybko kilka pytań. A my licytujemy się na to, kto szczelniej zamknie granicę.
Socjologicznie rzecz biorąc, migracja ma dwa bieguny z lękami w tle. Na jednym jest moment, w którym nikt z zewnątrz nie przyjeżdża, więc boimy się, jeśli przyjedzie. Drugi biegun: do kraju przybywa mnóstwo ludzi i boimy się skali tego zjawiska.
Tak, ale co z tego wynika?
W tej logice wystarczy poczekać na szczepionkę: rok, dwa lata porządzą i ludzie się na nich zaszczepią, a w kolejnych wyborach organizm odrzuci chorobę. Tak, może tak być. Ale jako obywatele mamy prawo domagać się, by prawa i wolności były respektowane już teraz. W długim trwaniu i socjologicznym badaniu horyzontów czasowych jest dla mnie jasne, że liberalizm kiedyś może się odbuduje w takiej czy innej formie, że pokolenia się zmienią, a populizm może – choć nie musi – się okazać chwilowym, awanturniczym i chaotycznym ruchem. Ale po drodze ucierpią realne osoby, np. kobiety, których prawa nie będą szanowane, gdy przyjdą do szpitala z zagrożoną ciążą. Chcemy poświęcić takie sytuacje tylko dlatego, że czekamy, aż populizm się wykrwawi?