Dla kilkunastoletniego Melchiora Wańkowicza wiosna była początkiem końca niewoli. „Zimą w babskich Nowotrzebach dzieciom nie wolno było wychodzić, aby się nie przeziębiły”. Koniec tego ograniczenia definitywnie zwiastowała Wielkanoc.

Coraz gęstsza trawa, rozkwitające kwiaty, słońce, które dłużej i mocniej dogrzewało, jaskółki śmigające nad rzekami, bociany wracające do gniazd na dachach domów i stodół. „To już nie przedwiośnie, ale wiosna całą gębą” – pisała w szkicu o Wielkanocy Zofia Kossak. Bogactwo odradzającej się przyrody przekładało się na świąteczne stoły. Wańkowicz zapamiętał, że Wielkanoc „miała swoje niezbędne minimum, którego nie przyszłoby do głowy nikomu zmniejszać, choćby czasy były najcięższe”.

Były więc: ogromna głowizna z jajkiem wsadzonym w pysk, pieczone prosięta, gotowana szynka i inne zwierzęta. W jego rodzinnych okolicach kłusownicy polowali, na co chcieli i kiedy chcieli, zaopatrując gospodynie we wszelakie mięsa. Osobne miejsce zajmowały ciasta. Nie tylko te znane dzisiaj, jak baby i sękacze, lecz także takie, których nazwy dzisiaj mało kto kojarzy – dziady, cygany i prześcieradła. Na środku stołu ustawiano dwie arki z rzeżuchą, do tego maślanego barana z oczami z suszonych śliwek.

Wszystko to stało na stole i kusiło. Ale dotknąć nie wolno było aż do momentu, kiedy do salonu wjechała wielka taca z ćwiartkami jajek. Babka Melchiora dzieliła się nimi z wszystkimi domownikami, także ze służbą, „nie szczędząc maksym i napomnień”. To również ona rozpoczynała śniadanie, krojąc sobie i wkładając na talerz kawałek głowizny. Później każdy brał i jadł, co chciał.

Miało to jednak swoje przykre konsekwencje. „Po generalnym objadaniu się szło towarzystwo ociężałym krokiem do stołowego na rosół w filiżankach. Potem długo w noc przewraca się w boleściach żołądka wuj Sewerutek, narzekając, że na pewno ten rosół zaszkodził”.

Takiej Wielkanocy, ale nie tylko takiej, dzisiaj już nie spotkamy.

Na początku była śmierć

Nie narodziny, ale śmierć Jezusa Chrystusa stanęła u podstaw jednego z najstarszych świąt chrześcijańskich. Jak pisze ks. Józef Naumowicz, historyk literatury wczesnochrześcijańskiej, Kościół pierwotny na początku sięgał po święta, które stanowiły kontynuację świąt starotestamentowych. „Nie chodziło bynajmniej o przejęcie obchodów hebrajskich, Kościół musiał jednak uwzględnić te święta roczne, które przypadły w czasie głównych wydarzeń z Nowego Testamentu i były z nimi ściśle związane, również ideowo. Trudno było nie uwzględnić faktu, że śmierć i zmartwychwstanie Jezusa miały miejsce w czasie żydowskiej Paschy. I że stanowiły wypełnienie paschalnych zapowiedzi”.

Co więcej, rok liturgiczny Starego Testamentu nie uwzględniał uroczystości związanych z narodzeniem, chrztem ani objawieniem. Niemożliwe więc było początkowo pojawienie się świąt związanych z innymi ważnymi wydarzeniami z życia Jezusa niż jego śmierć.

Wielkanoc znajdziemy już w pierwszych wykazach świąt chrześcijańskich. Wspominał o niej Tertulian, żyjący na przełomie II i III w. n.e. teolog wywodzący się z Afryki Północnej. W swoich pismach wzmiankował o niej również Orygenes, grecki filozof żyjący w tym samym czasie. Obaj wywarli w swojej epoce znaczny wpływ na myślenie o religii.

Kluczową rolę w zbudowaniu znaczenia tego święta odegrał jednak sobór nicejski, zorganizowany w 325 r. na polecenie cesarza Konstantyna Wielkiego. Jednym z głównych zadań było ustalenie zasad dotyczących Wielkanocy. To wtedy zdecydowano, że będzie ona obchodzona w niedzielę po pierwszej pełni księżyca w roku. Od tamtego czasu najpóźniej obchodzono ją 25 kwietnia, np. w 1943 r., najwcześniej zaś– tak było w 1818 r. – 22 marca. W drugi dzień wiosny. W Europie nietrudno w takiej sytuacji połączyć tak wyraźny w tym święcie motyw zwycięstwa życia nad śmiercią z odradzającą się przyrodą. Jak u Wańkowicza.

W palmie siła

O ile święto ma chrześcijańskie korzenie, o tyle niektóre jego elementy – także w Polsce – swój początek biorą we wcześniejszych zwyczajach. Często związanych z porą roku. Jak w wydanej w 1911 r. książce „Palma, jajko i śmigus w praktykach wielkanocnych ludu polskiego” stwierdzał etnograf Franciszek Gawełek, „wiele dawnych praktyk pogańskich do dziś się przechowało, w zmienionej oczywiście szacie”.

Jedną z nich są palmy wielkanocne, zwane również wierzbnymi, kwietnymi albo różdżkowymi. W Kościele znane były od IV w., gdy pojawiły się na procesji w Jerozolimie, a w Polsce obecne od XI w. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie święta bez tej strojnej kompozycji z trzciny, ziół, suszonych kwiatów. Wykształciły się nawet regionalne ich odmiany. Inna jest palma na Podkarpaciu, z bazą z witek wierzbowych, a inna na Kurpiach, gdzie środek stanowi jodła albo świerk.

Smutne, a czasem przerażające i niebezpieczne zwyczaje nie zmieniają tego, że Wielkanoc – tak jak pisał o tym Wańkowicz – jest końcem zimy, zła, czasu niewoli

Gawełek zgadzał się, że dopiero chrześcijaństwo nadało palmom dzisiejszą rolę i znaczenie, ale jednocześnie zauważał, że można tu dostrzec elementy dawnego kultu drzew, które w wielu kulturach były powiązane z bóstwami. Święte drzewa czy też całe gaje mieli Grecy, Rzymianie, Galowie, Germanie, a także Słowianie. „Odwieczne i wyniosłe drzewa – pisał etnograf – ogromną swą postacią, użytkiem i starością, głębokie czyniły wrażenie na ludziach (z rąk natury wychodzących): człowiek bowiem porównując słabość swoją z ich wzrostem, krótkość życia swego z sędziwością tych olbrzymów, tuląc się przed spiekotą pod ich cienie, przenikał się wtedy poniewolnie (nieświadomie – red.) ku nim wdzięcznością i poszanowaniem”.

Dawniej palmom wielkanocnym nadawano wielką moc – nie tylko religijną, ale również leczniczą i magiczną. Sam Mikołaj Rej pisał w 1556 r., że „w kwietną niedzielę, kto bagniątka nie połknął a dębowego Kristusa do miasta nie doprowadził, to już dusznego zbawienia nie otrzymał”. Spożycie pączków gałązki wierzbowej miało chronić przed bólem gardła, a dodanie ich do pokarmu zwierząt w gospodarstwie powinno zabezpieczyć je przed chorobami. Krowy i konie omiatano palmą, aby były zdrowe. Wyganianie za jej pomocą bydła na pole chroniło według wierzeń od czarów, krowom zaś pomagało mieć więcej mleka. Z kolei palma zatknięta pod dachem albo za obrazem broniła dom przed pożarami.

Żeby zakończyć opowieść o drzewach, dodajmy, że według podań ludowych na wieść o śmierci Jezusa na krzyżu wiele roślin miało popaść w żałobę. Sosna przybrała ciemne kolory i szuka od tamtego czasu samotności, owoce winorośli pociemniały, a gałęzie wierzby babilońskiej już na zawsze mają zwisać smętnie. Jedynie topola rzekła, że Chrystus zmarł za grzeszników, a ponieważ ona jest niewinna, to nie będzie rozpaczać. Otrzymała za to karę – odtąd jej liście nieustannie drżą. Według innej wersji karę wymierzono topoli za to, że jako jedyne drzewo użyczyło swoich gałęzi Judaszowi, gdy ten szukał miejsca, gdzie będzie mógł się powiesić.

Jajkiem w demony

W świątecznej tradycji kluczową rolę odgrywają jaja. Tak jak palma związana z kultem drzew jest symbolem siły, tak u fundamentów ich znaczenia stoi symbolika odrodzenia życia. I znowu możemy cofnąć się aż do starożytności, kiedy w medycynie stosowano je jako środek oczyszczający z chorób. Pisał o tym m.in. Owidiusz.

Jak podawał Gawełek, jajko „broni żywych przed powracającymi w tym czasie złymi duchami na ziemię. Jajko miało być niby metaforą błyskawicy i słońca, a zatem odżywczych sił przyrody i jako takie nazywane było błyszczącem, złotem lub czerwonem”. Także w wydaniu pisankowym jaja nawiązują do walki życia i śmierci. „Mity, rzeźby, malowania, a nawet jaja wypalone z gliny, znajdywane w grobach rzymskich, greckich i słowiańskich, mogłyby posłużyć tutaj za wymowny dowód tego twierdzenia” – stwierdza nasz etnograf.

Samych rodzajów tego, co zbiorczo nazywamy pisankami, jest kilka. Jaja ufarbowane na jeden kolor, bez żadnych wzorów, noszą nazwę malowanek, kraszanek albo byczków. Wyskrobane wzory tworzą skrobankę bądź rysowankę, zaś pisanką staje się dopiero jajko pokolorowane wieloma barwami.

Ich przydatność nie kończy się wraz z rozbiciem. We wsi Wola Filipowska niedaleko Krakowa farbowane skorupki wyrzucano za chałupę i do ogródka, mając nadzieję, że wyrosną z nich macierzanka i bukszpan, który jest często wykorzystywany do… przyozdabiania palm. Widać w tym oczywiste wiązanie Wielkanocy z przyrodą – jedno i drugie funkcjonuje zgodnie z powtarzającymi się cyklami.

Zakazuje się…

Jeszcze 100 lat temu śmigus i dyngus były oddzielnymi elementami świąt. Śmigus polegał na biciu gałązkami albo palmami po nogach i oblewaniu się wodą, która jednoznacznie kojarzyła się z oczyszczeniem. Dyngus z kolei był zwyczajem praktykowanym przez młodych mężczyzn, którzy wędrując po domostwach, zbierali świąteczne smakołyki. Z czasem te zabawy się połączyły.

Oba zwyczaje przez wieki wzbudzały jednak sporo zamieszania. Do tego stopnia, że walkę z nimi podejmował Kościół. W 1420 r. podczas synodu diecezji poznańskiej zapisano w artykule XXXIV uchwał: „zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet, a kobiety mężczyzn nie ważyły się napastować o jaja i inne podarki, co pospolicie nazywa się dyngować, ani do wody ściągać, bo swawole i dręczenia takie nie odbywają się bez grzechu śmiertelnego i obrazy imienia Boskiego”. Tym grzechem śmiertelnym były przypadki utopień ludzi, których wciągano w trakcie żywiołowej zabawy do rzek i jezior.

Z kolei w 1462 r. w jednym ze zbiorów kazań znalazł się taki fragment: „wczoraj spowiadali się, jutro biegną do domów po izbach, napastując dobrych ludzi, wołając: daj jaja, daj jaja!...”. Informacje o nadmiernej przemocy stosowanej w trakcie śmigusa i dyngusa były częstym elementem kazań. Jeden z kaznodziejów wręcz nawoływał do tego, aby tych, którzy nie będą się stosowali do zaleceń, obłożyć ekskomuniką „i nie chować na cmentarzu, jako i tych, którzy w to święto są rozwiąźli w zabawach wyszukanych, wedle zwyczaju pogańskiego, w dyngusach”.

Śmigusowanie trwało dłużej niż obecnie. Nie tylko w poniedziałek, lecz również we wtorek i w kolejnych dniach. Zmienna była również intensywność oblewania. Jedni, tutaj Jędrzej Kitowicz, ksiądz, historyk i pamiętnikarz żyjący na przełomie XVIII i XIX w. wskazywał zakochanych, oblewali się delikatnie, wodą różaną. Ale powszechne było wylewanie na siebie całych kubłów z wodą, „tak, iż wszyscy zmoczeni byli, jakby wyszli z jakiego potopu”. Niektórzy starannie przygotowywali się do oblewania. Stałą praktyką w wielu domach było zabezpieczanie najcenniejszych mebli i przedmiotów, a także wkładanie na siebie tego dnia najgorszych ubrań, tak żeby nie ponieść strat materialnych.

Nietrudno dostrzec w śmigusie element flirtu, choć dzisiaj budzącego zdziwienie swoimi formami. Znakomicie opisała to Zofia Kossak: „Pogański zwyczaj pławienia dziewcząt (…) trwa w pełni. Dziewczyny nie wiedzą, jak się ratować! Bo zostać zawleczoną pod studnię i tam zlaną kilkoma wiadrami lodowatej wody, względnie zepchniętą ze stromego brzegu do rzeki lub stawu – wszystko w zimny marcowy albo kwietniowy poranek – nie jest miło ani zdrowo. Ale ujść na sucho, nie zostać oblaną wcale, dowodzi braku powodzenia. Nie wiedzieć, co gorsze”.

Niektóre dziewczyny chcąc więc uniknąć oblania, same w ukryciu polewały się niewielką ilością wody i tak pokazywały się innym, że niby już dopełniły zwyczaju. Ale jeśli przyłapano którąś podczas takiej próby oszustwa, długo wytykano ją palcami. Wszak tradycja rzecz święta.

Bo Wielkanoc to odnowa

Nie tylko śmigus z dyngusem budziły niechęć księży, którzy wielokrotnie zwracali wiernym uwagę również na wielkoczwartkowe karmienie zmarłych. Bo choć Wielki Czwartek jest pamiątką Ostatniej Wieczerzy, co mogłoby stanowić podstawę do tego obyczaju, to sądząc po uwagach kaznodziejów, korzenie tego zachowania były pogańskie. Podkreślano więc, że ludzie powinni skończyć z zostawianiem resztek jedzenia na cmentarzach. Jeden z duchownych, żyjący na przełomie XIV i XV w., dodawał, że pokarm jest często przeznaczany dla uboża, względnie bożątka, czyli opiekuńczego ducha domowego wywodzącego się z wierzeń słowiańskich, którego przychylność miała zapewniać domowi dobrobyt.

Jednocześnie Kościół toczył na wsiach walkę z innym zwyczajem – paleniem ognisk na polach w czasie Wielkiego Tygodnia. Ich zadaniem było odstraszanie wędrujących dusz zmarłych. Pomijając niezgodność tych wierzeń z religią chrześcijańską, takie zachowania były również niebezpieczne. Groziły bowiem pożarami.

Ale te smutne, a czasem przerażające i niebezpieczne zwyczaje nie zmieniają tego, że Wielkanoc – tak jak pisał o tym Wańkowicz – jest końcem zimy, zła, czasu niewoli. Śmierć przegrywa z życiem. Widać to w naturze, widać w przedświątecznych przygotowaniach. Na wsiach nie tylko myto okna, ale również bielono domy. Jedynie tam, gdzie była dziewczyna, szczytową ścianę zostawiano bez malowania. W Wielką Sobotę ogień w domowych paleniskach rozpalano na nowo. Ale nie jakkolwiek. Chłopcy i młodzi mężczyźni przynosili z kościołów za pomocą świec woskowych albo smolaków płomień poświęcony przez księdza.

Wszystkie te zwyczaje sprowadzały się do przekonania, że choćby przez ten krótki czas człowiek powinien stać się lepszym. „Zwijają się gospodynie i córki – pisała Kossak – bo na Wielkanoc nie śmie pozostać w domu stare śmiecie. Trzeba wyczyścić komorę i strych, wywietrzyć poduszki paradne, na których nigdy nikt nie sypia, przyodziewek świąteczny oraz codzienną skromną pościel, powszednie szmaty, kożuchy, zapaski. Wraz z pajęczyną i pyłem wymieść należy wszystko złe, co się w sercu nagromadziło, dawne kwasy i jady. Bo Wielkanoc to odnowa, stary człowiek ma umrzeć, nowy, lepszy się narodzić”. ©Ⓟ