Kłopoty związane z niewłaściwym według większości stosunkiem do Najwyższego często spadały na ludzi młodych, którzy snobując się na burzycieli konwenansów, pragnęli zostać zauważeni. Do tej kategorii należało kilku studentów wydziału prawa Uniwersytetu Lubelskiego (od 1928 r. znanego jako Katolicki Uniwersytet Lubelski) z lat 20. XX w. Znalazł się wśród nich początkujący poeta i późniejszy adwokat Konrad Bielski. Chłopak miał pewne obycie literackie, kiedy więc wśród jego kolegów ze studiów pojawiła się idea założenia nowego pisma, z ochotą włączył się w jej urzeczywistnianie. Młodzi gniewni postanowili nadać periodykowi jakiś naprawdę mocny tytuł. Zdecydowano się na nazwę „Lucifer”.

Mało fortunny wybór, jeżeli weźmie się pod uwagę, że kolegium redakcyjne oraz większość autorów to byli studenci katolickiego uniwersytetu. Niemniej tak wybrano i tak zostało, co młodzi ludzie mogli przypłacić nie tylko wolnością przez jakiś czas, lecz także złamaniem jeszcze nierozpoczętych karier.

Krótka historia bluźnierstwa

Cesarz Tyberiusz, zapytany o kary dla bluźnierców, odpowiedział: „Niech bogowie sami troszczą się o krzywdy wyrządzane bogom”. I nie było to puste gadanie. W czasach tego imperatora wierzono, że Olimp przypomina siedzibę ligi superbohaterów, z których każdy posiadał wyjątkowe moce. Unicestwienie śmiertelnika byłoby dla nich niczym. Grecki Zeus czy rzymski Jowisz potrafił z godną podziwu precyzją razić piorunem wybrane cele.

Znaczących korekt w świecie ludzkich wyobrażeń nie dokonał nawet tryumf chrześcijaństwa w IV w. n.e. Wyznawcy Jezusa z Nazaretu głosili, że tylko ich Bóg jest prawdziwy, że tylko on ma prawo do bycia tytułowanym Bogiem i że jest potężniejszy od wszystkich pogańskich demonów razem wziętych. Bóg chrześcijan jednym skinięciem palca był władny wywołać katastrofę w skutkach zbliżoną do wybuchu nuklearnego. Nie robi tego jednak, bo jest miłością.

Pierwsi chrześcijanie doskonale obywali się bez policji, sądów oraz organów dyscyplinarnych, a reputacja Najwyższego nie doznawała uszczerbku na skutek nierozważnie rzuconego słowa. Sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać, a w VI w. cesarz Justynian, który uważał siebie za głowę Kościoła i trzynastego apostoła, wydał szereg ustaw, w których za bluźnierców uznał wszystkich wierzących i myślących inaczej niż on. Czekała ich śmierć (plus konfiskata mienia). Od średniowiecza do schyłku XVIII w. sposób myślenia i mówienia o Bogu definiowały Kościoły (najpierw tylko katolicki, następnie katolicki i protestanckie). O Najwyższym nie wolno było mówić „po swojemu”. Niemiłe konsekwencje czekały również tych, którzy zapragnęli po swojemu go zrozumieć. Dusze odstępców ratowano przed wiecznym potępieniem, paląc na stosie ich zbrukane grzechem ciała.

W drugiej połowie XVIII w. doszło do kolejnych zmian. W wydanym przez austriackiego cesarza Józefa II w 1787 r. kodeksie karnym utrzymano wprawdzie przestępstwo bluźnierstwa, ale karę śmierci zastąpiono przymusowym umieszczeniem w szpitalu psychiatrycznym. Nowy austriacki kodeks – z 1851 r. – wprowadził w to miejsce więzienie. Tę samą sankcję przewidywał ogłoszony cztery lata wcześniej kodeks rosyjski. W 1871 r. w prawie niemieckim pojawiło się tymczasem doskonale znane przestępstwo obrazy uczuć religijnych, które objęło m.in. zachowania kwalifikowane dotąd jako bluźnierstwo.

„Lucifer”

Pierwszy numer lubelskiego pisma, które miało się ukazywać jako miesięcznik literacki, ujrzał światło dzienne w grudniu 1921 r. Jeżeli nadanie pismu prowokacyjnego tytułu nakierowane było na wzbudzenie zainteresowania nową inicjatywą kulturalną, to efekt udało się osiągnąć z nawiązką. Jeszcze zanim doszło do ogromnego skandalu, warsztat drukarski odwiedził zatroskany wysłannik starostwa, który zażądał prawa wglądu do rękopisów. Autorzy rozpoznali w nim jednak kolegę z wydziału prawa i natręt został odprawiony z kwitkiem. Wizyta ta stanowiła złowieszcze preludium przyszłych problemów.

Ukazanie się „Lucifera” wywołało w środowiskach kościelnych i narodowych psychiczny wstrząs. Trudno było uwierzyć, że „takie rzeczy” dzieją się na katolickiej uczelni. Konrad Bielski odnotował w swych wspomnieniach: „Pewne koła zasugerowały się tą nazwą i spodziewały się od nas wypowiedzi antyreligijnych i bezbożniczych. Właściwie, nazywając tak to pismo, redaktorzy jego nie zamierzali godzić w czyjeś uczucia religijne lub podejmować specjalnej propagandy wolnomyślicielskiej. Ten tytuł po prostu nam się podobał. Lucifer – to niosący światło, nazwa gwiazdy zarannej, ale i anioł zbuntowany. Wiedzieliśmy wprawdzie, że istnieje system filozoficzny, wyrosły z kabały, zwany luciferyzmem, który u nas kultywował poeta Tadeusz Miciński, lecz nie zamierzaliśmy systemu tego uprawiać ani rozpowszechniać w naszym piśmie. Tak było naprawdę”.

Pierwszy numer „Lucifera” skonfiskowano, ale pisma nie zamknięto. Na kolejne wydanie uwagę zwróciła jedynie garść krytyków. Pismo uznano za słabe. Kolejnego numeru nie było

Kiedy Bielski spisywał wspomnienia, był już rutynowanym obrońcą sądowym. W swojej relacji trochę więc kokietuje, a trochę mija się z prawdą. Treść pierwszego numeru „Lucifera” dała samozwańczym strażnikom Bożej czci pewne powody do dyskomfortu. Dość powiedzieć, że Bielski umieścił w numerze utwór zatytułowany „Dytyramb szatański”, w którym napisał między innymi: „Lecz wierzę, coś się stanie na lądzie czy morzu, coś co jak burza przejdzie, jak wicher zaśwista, że któryś z nas wreszcie na nieprawym łożu, potwornego nad ranem spłodzi antychrysta”. Poemat kończy konstatacja: „Bogów nie ma, zła nie ma, was nie ma. Ja jestem”. Jego koledzy nie pozostali w tyle. Jan Lipka, oczywiście również student prawa, w swym utworze zwraca się z następującą prośbą do księcia ciemności: „Wyzłacaj szare dusze ogniami swojemi i w nas się reinkarnuj Agni – Luciferze”. Inny jurysta in spe, Wacław Gralewski, okazał się bodaj najbardziej powściągliwy. Swoje dzieło opatrzył tytułem „Halucynacje o kuszeniu Chrystusa”.

Eksplozja emocji

Jak to się zwykle dzieje w podobnych sytuacjach, sprawa przeszłaby bez echa, gdyby wiadomości na temat tytułu i treści nowego pisma nie rozdmuchała prasa. Skrajnie negatywnie na temat gazety wypowiedział się „Głos Lubelski”. Wacław Gralewski zapamiętał, że zawarty w niej artykuł recenzyjny zawierał „obelżywe sformułowania i skrajne insynuacje, ale, o dziwo, przyznawał twórcom pewną dozę talentu, co tym groźniejsze miało być dla porządku i ładu społecznego”. Zgodnie z najlepszymi regułami konkurencji recenzję pozytywną ogłosiła zaraz „Ziemia Lubelska”. Marne to jednak pocieszenie. Rzucony z góry kamyk zaczął nabierać prędkości i ciągnąć za sobą inne. Z każdą chwilą lawina rosła i przyspieszała.

Władze zareagowały nerwowo (nazbyt nerwowo, zapewne). Pismo w trybie natychmiastowym skonfiskowano, a wydawca i autorzy zostali oskarżeni o bluźnierstwo na podstawie… kodeksu karnego obowiązującego jeszcze w czasach caratu. Groziło im od dwóch do sześciu lat więzienia. Poczucie osaczenia zwiększała presja kół konserwatywnych, które domagały się zdecydowanej reakcji. Protestowano po parafiach. Organizacje katolickie zwołały też kilka wieców, podczas których żądano relegowania bluźnierców z uniwersytetu. Resztę dopisała ludzka fantazja. Pokątnie opowiadano sobie o piciu ludzkiej krwi, orgiach, bezczeszczeniu świętych symboli itd. Emocje od początku brały górę nad racjonalną analizą i rzeczową dyskusją.

Dobry temat

Niefortunni literaci znaleźli również sprzymierzeńców.W ich obronie stanęła Polska Partia Socjalistyczna. W skali ogólnopolskiej sprawę nagłośnił jej organ – „Dzień Polski”. PPS zorganizowała również wiec w Warszawie, podczas którego pomstowano na lubelski ciemnogród. Poseł Marian Malinowski złożył interpelację w sejmie. Socjaliści nie mogli zrozumieć, jakim prawem konfiskuje się literaturę i stawia zarzuty autorom w państwie, którego konstytucja zapewnia obywatelom swobodę sumienia i wyznania.

W ślad za tym lubelską awanturą zainteresowały się media zagraniczne. Na łamach „La vie des lettres” opublikowano teksty poświęcone walce z wolnością słowa w Lublinie oraz opisano rzekome represje, którym poddano młodych ludzi. „New York Times” wspominał o lubelskich studentach prawa jako o satanistycznej sekcie. Jego „reporterzy” relacjonowali niestworzone rzeczy o satanistycznych mszach oraz donosili, że wyznawcy zakazanego kultu zostali przez polskie władze zamknięci w lochu.

Strategia uniku

Władze świeckie i kościelne stanęły przed nie lada dylematem. Zgodnie z literą prawa bluźnierców należało przynajmniej osądzić. Sprawa zaczęła jednak zataczać zbyt szerokie kręgi.Obawiano się kolejnej eskalacji nastrojów radykalnych – tym razem w związku z procesem sądowym. Wskazane było działanie z najwyższą rozwagą.

Rektorem katolickiej uczelni w Lublinie był wówczas ks. Idzi Radziszewski. Człowiek ten pojmował uniwersytet jako wspólnotę uczonych i uczniów. Na listę studentów wpisywał wszystkich, którzy chcieli się uczyć. Rektor nie miał zamiaru przymykać oczu na akty zgorszenia, ale rozumiał też, że kryzys wokół „Lucifera” wywołała nieprzemyślana akcja kilku młokosów, którzy zamiast uczyć się prawa rzymskiego i wstępu do prawoznawstwa woleli rymować. Postanowił rzecz wyciszyć.

Postawa władz uniwersyteckich bardzo przypadła do gustu prokuratorowi, któremu powierzono postawienie zarzutów młodym ludziom. Sprawa była niczym gorący kartofel. W warszawskiej prasie pisano: „Może by krytyka zabrała głos w tej sprawie, może społeczeństwo zainteresowałoby się «Luciferem», jako przejawem jednego z prądów nurtujących naszą młodzież, może przy świetle dziennym pod uderzeniem krytyki stężałyby i wyrosły młode siły z pożytkiem dla kraju i sztuki. Niestety, okazało się to rzeczą niemożliwą. Na straży twórczości w Polsce stanęli prokurator i policjant. Oni roztoczyli opiekę nad sztuką, oni wzięli w kuratelę literaturę”.

Historia lubelskich studentów prawa mocno polaryzowała opinię publiczną. O sprawie rozmawiali politycy, pisała o niej zagraniczna prasa, zwoływano wiece. Jeden nierozważny krok mógł złamać karierę najbardziej kompetentnego oskarżyciela publicznego. Z pomocą strapionemu prokuratorowi przyszedł jednak rektor Radziszewski, który udzielił mu zbawiennej rady: „Czekać”. W efekcie akta powędrowały na dno szafy, a społeczeństwo otrzymało czas, żeby ochłonąć. W 1922 r. oskarżeni zostali objęci amnestią.

Kunktatorskie postawy rektora i prokuratora sprawiły, że sprawcom skandalu nie spadł włos z głowy. Wszyscy skończyli studia, a Bielski – jak już wspomniano – został nawet ważną osobistością w świecie lubelskiej palestry. Pierwszy numer „Lucifera” wprawdzie skonfiskowano, ale… pisma nie zamknięto. Idzi Radziszewski po raz kolejny postanowił skorzystać ze sprawdzonej taktyki. W marcu 1922 r. ukazał się zbiorczy numer 2–4 periodyku (głos zabrał na jego łamach m.in. stawiający pierwsze kroki na polu literatury Jan Brzechwa). W piśmie i tym razem nie zabrakło odwołań do motywów religijnych, a ponadto umieszczono w nim przekłady kontrowersyjnych twórców. Tym razem jednak uwagę na treść zwróciła jedynie garść krytyków. Pismo uznano za słabe. Kolejnego numeru nie było.

Epilog

Rektor zareagował prawidłowo, na czym skorzystali przede wszystkim młodzi ludzie, którym system karny nie złamał życia, ale też sam Radziszewski i jego uczelnia. Za każdym razem, kiedy zarzucano jej nietolerancję, można było przywołać casus „Lucifera”. Czy historia ta nauczyła czegoś polski Kościół, polskie społeczeństwo i polskiego ustawodawcę? Bynajmniej. W kodeksie karnym z 1932 r. napisano: „Kto publicznie Bogu bluźni, podlega karze pozbawienia wolności do lat 5”. Profesor Maciej Mikuła zauważa, że tylko w Sądzie Okręgowym w Krakowie: „Od wejścia w życie kodeksu karnego w dniu 1 września 1932 r. do wybuchu II wojny światowej odnotowano 46 spraw karnych prowadzonych na podstawie art. 172, tj. przestępstwa bluźnierstwa. 72,5 proc. oskarżonych było skazanych przez sąd I instancji, przy czym w większości przypadków była to kara pozbawienia wolności od 6 do 12 miesięcy, tylko w około 1/3 przypadków z warunkowym zawieszeniem wykonania”. Nie brakowało takich, którzy uważali, że to zdecydowanie za mało. ©Ⓟ

Autor jest profesorem prawa i historykiem sztuki. Pracuje na Wydziale Prawa i Administracji Akademii Łomżyńskiej