Elity za Atlantykiem sygnalizują odwrót od Europy od czasu prezydentury Baracka Obamy. Donald Trump finalizuje ten proces, dając do zrozumienia, że w ogóle nie jest zainteresowany obecnością militarną poza półkulą zachodnią. Duża część amerykańskiego społeczeństwa chce powrotu do polityki izolacjonizmu sprzed 1945 r. (pomijam tu krótkie epizody z czasów wojen światowych). Co ważne, Google czy Tesla nie potrzebują parasola bezpieczeństwa ze strony armii, aby działać na międzynarodowych rynkach. Trump może wymuszać przychylność wobec „swoich” technologicznych gigantów za pomocą innych narzędzi, np. ceł.
Teza o końcu NATO ma poważne konsekwencje dla unijnej integracji. Europejska Wspólnota Gospodarcza, a po traktacie z Maastricht Unia Europejska, funkcjonowały w ramach architektury bezpieczeństwa stworzonej przez Amerykanów. Jej upadek oznacza, że nie da się już dłużej utrzymać status quo. Choć UE przeszła już wiele kryzysów, ten jest egzystencjalny: albo pójdziemy w kierunku silniejszej integracji (może nawet znowu z Brytyjczykami), albo Wspólnota się rozleci pod presją zewnętrznych podmiotów i wewnętrznych napięć.
Strach przed sowiecką ekspansją
Aby lepiej zrozumieć moment, w którym się znaleźliśmy, przypomnijmy sobie początki zacieśniania relacji na kontynencie. Co sprawiło, że państwa doświadczone tragedią II wojny światowej krótko po jej zakończeniu zdecydowały się na współpracę? Wbrew pozorom nie była to oczywista decyzja. Nienawiść do Niemców żywili wówczas nie tylko Polacy. Nie przez przypadek lord Ismay, pierwszy sekretarz generalny NATO, twierdził, że Sojusz powstał, aby „Rosjan trzymać z daleka, Amerykanów przy sobie, a Niemców pod kontrolą”.
Wśród badaczy jest wiele wyjaśnień fenomenu integracji europejskiej z lat 40. i 50. XX w. Skoncentruję się na trzech, które przekonują mnie najbardziej. Pierwsza przyczyna to poczucie zagrożenia inwazją Armii Czerwonej i rosnące znaczenie partii komunistycznych, które po wojnie zdobywały na Zachodzie spore poparcie. Strach przed sowiecką ekspansją był tak silny, że na początku lat 50. Francuzom prawie udało się przeforsować idę Europejskiej Wspólnoty Obronnej, a nawet Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Dopiero śmierć Stalina w 1953 r. osłabiła ten zapał. Choć często się mówi, że u podstaw planu Schumana leżała chęć objęcia nadzorem niemieckiego przemysłu i zbrojeń, to Stalina obawiano się nieporównywalnie bardziej niż Konrada Adenauera. Zwłaszcza że Niemcy były de facto krajem okupowanym przez amerykańskie wojsko.
Druga przyczyna integracji europejskiej tkwiła we wspólnocie losu. Nie chodzi wyłącznie o powojenną traumę (choć nie można deprecjonować jej znaczenia), lecz przede wszystkim o fatalną sytuację gospodarczą. Jak pisze amerykański historyk Walter Scheidel, wojna okazała się „wielkim wyrównywaczem” (the great leveler), który przeorał stosunki społeczne i doprowadził do ograniczenia nierówności. Stworzyło to przestrzeń do budowy państwa dobrobytu. Ponieważ integracja stanowiła w tamtym okresie wehikuł rozwoju gospodarczego (unia celna, wspólna polityka rolna), do początku lat 70. idea ta miała silną legitymację polityczną i społeczną. Dopiero późniejszy kryzys, a także rozpędzająca się globalizacja doprowadziły równocześnie do rozmontowania państwa dobrobytu i osłabienia konsensusu wokół zacieśniania relacji.
Trzecim uzasadnieniem sukcesu unijnej współpracy w latach powojennych była z jednej strony relatywna bliskość kulturowa społeczeństw państw założycielskich, obejmujących – w uproszczeniu – Europę postkarolińską, z drugiej – wspólna tożsamość ideowa przywódców, politycznie uformowanych przez arystokratyczne, ponadnarodowe salony. Świetnie obrazują to historie takich postaci jak np. Józef Hieronim Retinger, uznawany za jednego z wielu ojców integracji europejskiej.
Dobrze, celnie, mocno
Porównajmy więc obecną sytuację do klimatu lat powojennych. Strach przed putinowską Rosją w 2025 r. jest nieporównywalnie mniejszy niż przed stalinowskim Związkiem Sowieckim. Oczywiście inne emocje towarzyszą mieszkańcom Madrytu, Rzymu czy Berlina, a inne mieszkańcom Warszawy czy Helsinek, a tym bardziej Wilna i Tallina. Nie zmienia to jednak faktu, że myśląc o Rosji, zdecydowana większość Europejczyków w głowie ma raczej ceny gazu niż widmo sunących zagonów pancernych.
Czy mamy dziś w Europie poczucie wspólnoty losu? Tak, choć znacząco odmienne od tego sprzed 75 lat, kiedy Robert Schuman ogłosił swój plan. Państwa dobrobytu już właściwie nie ma, nierówności osiągają rekordowe poziomy, a społeczeństwa zachodnie widzą w Unii raczej źródło problemów niż rozwiązanie. Jedynym, co realnie łączy europejski demos, jest niechęć do imigrantów, którzy ten demos również współtworzą. To z kolei doprowadziło do renesansu ruchów narodowych, które na ogół nie są zainteresowane wzmacnianiem projektu integracyjnego, a wręcz wykazują wobec niego wrogie nastawienie. Kiedy wiceprezydent USA J.D. Vance batożył europejskie elity i Unię podczas konferencji pokojowej w Monachium, na kontynencie nie było jednogłośnego oburzenia. Wielu nacjonalistycznych polityków dołączyło do ataków na UE. Znaleźliśmy się w osobliwej sytuacji, w której Ameryka wszczyna konflikt z naszym kontynentem, a część Europejczyków woła: „Dobrze, celnie, bij mocniej!”, jakby nie rozumiejąc, że ciosy trafiają w nas wszystkich. Nie twierdzę, że krytyka unijnych elit jest nieuzasadniona. Zarzuty amerykańskiego wiceprezydenta pasują jednak bardziej do jego własnego obozu, który do tej pory forsuje narrację o „skradzionych” wyborach w 2020 r.
Mimo że od włączenia Europy Środkowej do struktur UE upłynęło 20 lat, nasze elity – poza jednostkowymi przypadkami – nie stały się częścią unijnego mainstreamu. Stara Europa nadal zachowuje się tak, jakby problemy naszego regionu nie były jej problemami. Wystarczy wspomnieć, że na niedawny szczyt obronny w Londynie nie zaproszono przedstawicieli państw bałtyckich. Nikogo nie powinno dziwić, że przywódcy trzech byłych republik sowieckich głośno protestują. Mają powody, aby podejrzewać, że zarówno NATO-wskie, jak unijne gwarancje mogą być niewiele warte.
Błagaj Trumpa
To wszystko skłania mnie do wniosku, że pomimo obiektywnych przesłanek przemawiających za koniecznością ściślejszej współpracy, wzmocnienie integracji będzie szalenie trudne. A jeśli już do niej dojdzie, to w europejskim jądrze, wokół największych firm dotkniętych polityką celną Trumpa. Rządy w Berlinie, Paryżu czy Londynie są w pewnym sensie zakładnikami rodzimych korporacji. To tworzy płaszczyznę do bliższej współpracy. Tak właśnie odczytuję ogłoszony przez przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen program ReArm Europe, który ma uruchomić ogromny strumień inwestycji w przemyśle zbrojeniowym. Sam fakt, że szykująca się do przejęcia władzy w Niemczech nowa koalicja CDU i SPD podjęła decyzję o zawieszeniu reguł długu publicznego w odniesieniu do wydatków wojskowych, jest już oznaką rewolucji i ważnym krokiem w kierunku zacieśnienia współpracy obronnej starej Unii. Inna sprawa, że antyeuropejski zwrot administracji Trumpa i narastająca niestabilność międzynarodowa stały się dla niej dobrym pretekstem, by zasilić własny biznes ogromnym zastrzykiem pomocy publicznej. Równocześnie nikt nie ma złudzeń, że inicjatywy takie jak ReArm Europe przyniosą szybko efekty. Taki też sygnał popłynął od przywódców zgromadzonych na londyńskim szczycie do prezydenta Zełenskiego: „Na nas nie licz, błagaj Trumpa”.
Polska może nie jest w tak beznadziejnym położeniu jak kraje bałtyckie, ale amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa mają dla nas i naszego rozwoju znaczenie egzystencjalne. W krótkim okresie trzeba zrobić wszystko, żeby nie drażnić lwa. Nasze elity polityczne nie powinny więc sobie pozwalać na negatywne komentarze pod adresem Donalda Trumpa. Każdy kolejny miesiąc, w którym żołnierze USA stacjonują na terytorium Polski, to kupowanie sobie czasu niezbędnego do zbudowania innych metod odstraszania.
Powstrzymanie się od krytyki nie oznacza braku asertywności. Może nie jesteśmy mocarstwami atomowymi jak Francja czy Wielka Brytania, ale w relacji do PKB przeznaczamy najwięcej pieniędzy na bezpieczeństwo (przekraczając 4 proc.). Administracja USA, która regularnie beszta naszych partnerów w NATO za to, że nie wydają na obronność tyle, ile powinni, do Polski nie może się tu przyczepić. Wypełniamy nasze zobowiązania sojusznicze z nawiązką. Wspieraliśmy Amerykanów zarówno w Afganistanie, jak i w Iraku. A w ostatnich kilkunastu miesiącach zamówiliśmy za oceanem mnóstwo uzbrojenia – od samolotów F-35 przez czołgi Abrams po systemy artyleryjskie, m.in. wyrzutnie rakiet Himars.
Z tej perspektywy należy przychylnie ocenić reakcję szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego na wpis Elona Muska. Minister delikatnie zwrócił uwagę miliarderowi, że to nasz rząd płaci rachunek za użytkowanie Starlinków w Ukrainie. Widać, że Sikorski dostrzega napięcia wewnątrz administracji Trumpa między ekscentrycznym właścicielem Tesli i SpaceX a sekretarzem stanu Markiem Rubiem. W pewnym sensie swoim komentarzem wywołał ich obu do tablicy, a w efekcie wymusił na Rubiu deklarację, że Amerykanie będą dalej zapewniać satelitarną łączność internetową ukraińskiej armii.
Nasze elity polityczne nie powinny sobie pozwalać na negatywne komentarze pod adresem Donalda Trumpa. Powstrzymanie się od krytyki nie oznacza jednak braku asertywności
Można więc wnioskować, że interwencja naszego ministra przyniosła dobre rezultaty. To zresztą ważny argument na przyszłość: jeśli dysponujemy jakimiś kartami – posługując się metaforą często stosowaną przez Donalda Trumpa – to mamy prawo nimi grać. Byle roztropnie, tak jak to zrobił Sikorski. Gdyby strona amerykańska uznała jego wpis za casus belli we wzajemnych relacjach, mielibyśmy pewność, że gwarancje USA wygasły w trybie natychmiastowym. Jak to określił jeden z komentatorów: jeśli zupa ma się okazać za słona, to będzie za słona, niezależnie od tego, ile tej soli do niej wsypiemy.
Nie czekać biernie
Nie powinno nas uspokajać to, że Rosja poniosła w inwazji na Ukrainę potężne straty. Podobnie jak to, że ewentualny reset w relacjach Waszyngtonu i Moskwy raczej nie pociągnie za sobą masowego napływu globalnego kapitału na Wschód. Powinniśmy wykorzystać „moment Trumpa” nie tylko po to, aby podłączyć się pod europejski pociąg, lecz także po to, by go przyspieszyć. Nie twierdzę, że ma to oznaczać natychmiastowe przyjęcie wspólnej waluty. Nie możemy jednak biernie czekać na rozwój wypadków. W obecnej sytuacji nie mamy alternatywy dla współpracy z europejskim rdzeniem. I jeśli gdzieś szukać źródła równowagi, to już nie w Europie Środkowej, która – poza Czechami – nie jest czempionem twardego kursu wobec Rosji – ale w państwach nordyckich.
Polska scena polityczna mocno skręca w prawo, co będzie utrudniać już i tak pełen pułapek proces zacieśniania współpracy na Starym Kontynencie. Swoją rolę odegrają też amerykańskie Big Techy i rosyjscy specjaliści od dezinformacji. Istnieje jeszcze inny fundamentalny problem. Nie staniemy się jedną z sił pociągowych integracji bez zdeterminowanego rządu „zgody narodowej”. Tymczasem w polityce wewnętrznej idziemy w przeciwnym kierunku. Nasza jedyna nadzieja w tym, że Rosja szybko nie podporządkuje sobie Ukrainy i zabraknie jej zasobów, żeby nas szachować. ©Ⓟ