Nigdy nie uda się wykorzenić nieufności wobec imigrantów.
Premier Donald Tusk postawił sprawę jasno. Na przestępczość zorganizowaną w wykonaniu obcokrajowców nasze państwo będzie reagowało zdecydowanie, nie wykluczając deportacji. Rafał Trzaskowski też się nie patyczkuje. Chce zaprzestać wypłacania 800+ niepracującym Ukraińcom. Nagle – w przedwyborczej gorączce – niemal cała nasza klasa polityczna postanowiła uderzyć w tony podszyte nieufnością wobec migrantów. Czy to „efekt Trumpa”? Prezydent USA od kampanijnych słów zapowiadających masowe deportacje nielegalnych przybyszy przeszedł do czynów i już w ciągu pierwszych dwóch tygodni prezydentury odesłał do domów ponad 5 tys. osób.
Czas łagodnego traktowania nieproszonych gości się skończył. Zachód zrozumiał, że migracja to nie rozwiązanie problemów, a wielki kłopot. Obywatele są zadowoleni. Uważają, że zniknie zaimportowana przestępczość, a systemy socjalne przestaną być nadużywane. Że miód i mleko znów będą płynąć do ust wyłącznie tych, którzy na to zasługują. A że fakty o migrantach nie potwierdzają obiegowych opinii? Tym gorzej dla faktów. Tkwi w nas – w naszych umysłach, kulturze i instytucjach – nieufność wobec obcych, której nie uda się wykorzenić.
Słabość faktów
Czy mamy w Polsce falę migranckiej przestępczości? Z danych KGP wynika, że w 2024 r. wszczęto o 44 tys. mniej postępowań w sprawie przestępstw kryminalnych niż rok wcześniej. Spada jednocześnie liczba obcokrajowców podejrzanych o popełnienie przestępstwa. W 2024 r. było ich 16 437, mniej o 857 niż w 2023 r. I – najważniejsze – odsetek migrantów popełniających przestępstwa jest niższy niż odsetek Polaków kryminalistów. Nie sugeruję, rzecz jasna, że nie należy dmuchać na zimne. Przeciwnie – deportowanie kryminalistów uważam za świetny pomysł. Jednak fakty są takie, że najczęściej to Polak Polakowi złodziejem, oszustem czy mordercą.
Z socjalem jest podobnie. Narracja, że obcokrajowcy go nadużywają, rozpada się, gdy zestawić ją z faktami. Robi to np. Paweł Musiałek, prezes Klubu Jagiellońskiego – w jednym z ostatnich felietonów cytuje badania wskazujące, że migranci z Ukrainy zwiększają polski PKB nawet o 1,4 proc., a także płacą podatki, za to w mniejszym niż Polacy stopniu korzystają z systemu usług publicznych. Z jednej strony, zauważa Musiałek, „już ok. 800 tys. Ukraińców płaci regularnie składki do FUS, stanowią oni 5 proc. ogółu ubezpieczonych”, a z drugiej np. z opieki lekarza rodzinnego korzystają aż czterokrotnie rzadziej. Jeśli chodzi o samo 800+, to tylko w pierwszej połowie 2024 r. liczba Ukraińców pobierających to świadczenie spadła o 9 proc., a ci, którzy próbują oszukiwać, są już od dawna wychwytywani przez system. Migrant w Polsce po prostu nie żyje z socjalu, bo nie może, i dlatego np. większość dorosłych Ukraińców – 78 proc., jest aktywna zawodowo, co jest wskaźnikiem wyraźnie wyższym niż w przypadku Polaków (67 proc.). I jest tak nie dlatego, że przybysze zabierają nam pracę. Nie marzymy przecież o jakimkolwiek zajęciu, np. w Żabce – jak i Amerykanie nie marzą o karierach budowlańca czy sprzedawcy. To zajęcia, które zamożne społeczeństwa cedują na migrantów.
Migracja to z ekonomicznego punktu widzenia zjawisko korzystne. Jest tak nawet w Niemczech, gdzie system socjalny jest znacznie hojniejszy, a partycypacja przybyszy w rynku pracy mniejsza. Wykazano to w opublikowanej w listopadzie 2024 r. pracy „Do Migrants Pay Their Way? A Net Fiscal Analysis for Germany”. Okazuje się, że obcokrajowcy w pierwszym pokoleniu „mają średnio korzystniejszy wpływ fiskalny netto w porównaniu z rdzennymi mieszkańcami”, co wynika jednak ze struktury demograficznej tej grupy (wyższy odsetek młodszych osób), a nie jej wyższej produktywności. W drugim pokoleniu wkład fiskalny migrantów netto upodabnia się do wkładu rdzennych mieszkańców kraju i – po skorygowaniu o wspomniane różnice demograficzne – okazuje się nawet większy niż w przypadku pierwszego pokolenia. Badań, które dają podobne wyniki jest mnóstwo i dotyczą rozmaitych państw. Ich kompleksowy przegląd oferuje Bryan Caplan w książce „Otwarte granice”, w której stawia tezę: otwarcie granic podniosłoby dobrobyt właściwie wszystkich mieszkańców globu, a zatem otwórzmy je.
Problem w tym, że ludzie nie wierzą w fakty dotyczące migracji. Uznają związane z nią statystyki za manipulacje. Dane ustępują anegdotom. Niezweryfikowana plotka wydaje się nam bardziej wiarygodna od ustaleń badaczy. Co jednak sprawia, że jesteśmy odporni na fakty migracyjne? Czy to objaw wrodzonej nieracjonalności, której nie umiemy przezwyciężyć?
Obcy? Nie da się ukryć
Sprawa jest na tyle skomplikowana, że argumenty ekonomiczne nie wystarczą, żeby przekonać ludzi do otwarcia się na migrantów i do uznania tych, których już wpuścili, za swoich. Więcej, jest tak skomplikowana, że trzeba postawie studzącej migracyjny optymizm przyznać – częściową, ale jednak – słuszność. Piszę to ku własnemu zaskoczeniu. Jeszcze kilka lat temu byłem stronnikiem Caplana.
Łatwo byłoby uznać migracyjnych sceptyków za osoby irracjonalne. Wystarczyłoby odwołać się do sprymitywizowanej wersji psychologii ewolucyjnej. Oto nasza „natura” kształtowała się przez setki tysięcy lat i przez większość tego czasu osoby obce były, najczęściej słusznie, utożsamiane z zagrożeniem. Historia ludzkości to w większości czas walki o zasoby, a więc gry o sumie zerowej: ja zyskuję, ty tracisz. Do momentu ukształtowania się gospodarki rynkowej jedynym sposobem na szybkie wzbogacenie się było grabienie innych. W efekcie w naszych umysłach ukształtowały się mechanizmy określające to, jak należy traktować swoich i obcych.
Eksperymenty potwierdzają, że mechanizmy te uruchamiają się już w dzieciństwie. W jednym z badań dwie osoby – jedna o obco brzmiącym akcencie – prezentowały kilkulatkom identyczne zabawki – dzieci miały ją wziąć od jednej z nich. Okazało się, że częściej wybierały zabawkę od osoby z rodzimym akcentem. Na te odruchowe reakcje nie miały najmniejszego wpływu. Ich ciało migdałowate, odpowiedzialne za przetwarzanie emocji takich, jak strach i agresja, reagowało automatycznie na każdą poszlakę wskazującą, że mają do czynienia z kimś spoza swojej grupy. To dla migrantów smutna prawda: nawet przed dziećmi nie sposób ukryć, że nie jest się tubylcem. Dotyczy to nawet przybyszy mieszkających w danym kraju przez wiele lat i biegle władających lokalnym językiem. Jeśli nie zdradza akcent, to zdradza ich co innego: nietypowy dobór słów albo obca gestykulacja i maniery. Przykładowo: choć migrant we Francji może przyjąć zwyczaj całowania w policzek na powitanie, to duża szansa, że będzie kultywować go w niewłaściwy sposób. Na przykład będzie dawał tych pocałunków zbyt wiele albo zbyt mało. We Francji łatwo o pomyłkę – w Alzacji daje się cztery, w Paryżu dwa, a w Prowansji trzy. To wystarczy, by mózg rodowitego Francuza automatycznie wykrył obcego, a w efekcie w kontakcie z nim ograniczył aktywność neuronów lustrzanych odpowiedzialnych m.in. za empatię.
Nie bez powodu przywołuję Francję. To ze względu na swoją kolonialną przeszłość kraj wybitnie imigracyjny, który boryka się z tej przyczyny z wieloma problemami. Nic dziwnego, że to właśnie we francuskiej myśli społecznej i filozoficznej rozwinęła się refleksja nad „obcym”. Emmanuel Levinas stwierdzał, że inny jest źródłem dyskomfortu. Rozbija „zamkniętą sferę bycia-u-siebie”. Co robić zatem? Dostrzec w obcym jego twarz. W dosłownym sensie. Wtedy dostrzeżemy w nim człowieka. Ewolucjonista dopowiedziałby, że jeśli będziemy robić to z odpowiednią intencją i konsekwencją, pobudzimy w umyśle ośrodki empatii i przezwyciężymy strach, choć tylko częściowo. Claude Levi-Strauss wyjaśniłby, że nasza skłonność do dzielenia świata na „swoich” i „obcych” jest kulturowa. Obcy zaburza nasze kulturowo zakodowane pojęcie „normalności”. To z tego zaburzenia wywodzi się pojęcie „barbarzyńcy” – mówi ono więcej o tym, kto barbarzyńcy się obawia niż o samym barbarzyńcy. Jest ekspresją niepokoju i zachwianej pewności w zderzeniu z innymi od naszych obyczajami, prawami czy wierzeniami.
Czy dlatego nie chcemy już gościć migrantów? Jacques Derrida dodałby tu uwagę o konflikcie między etyczną powinnością udzielenia schronienia gościowi a życiową pragmatyką. Chcemy być gościnni, a jednak budujemy mury na granicach. Chcemy być gościnni, ale tylko jeśli gość stanie się taki jak my. Stąd – wtrąciłby tu swoje trzy grosze Georg Simmel, myśliciel tym razem niemiecki – imigrant zawsze będzie nosił w sobie poczucie inności i pewnego dystansu od otoczenia. Nie da się tego wykorzenić.
Teorie wspomnianych autorów są komplementarne z ewolucjonizmem, ale nie tym prymitywnym. Z prymitywnego wynikałoby, że uprzedzenie wobec obcego, a więc np. migranta, to wyłącznie nieracjonalny atawizm. Ten rzetelny i głęboki wskazuje na strukturalne sprzęgnięcie ewolucyjnej adaptacji z kulturą.
Nie mamy wspólnych przodków
Skoro ewolucyjnie uwarunkowana i nieprzezwyciężona skłonność do dzielenia na swoich i obcych jest czymś więcej niż zaledwie atawizmem, to czym? Może istotą polityczności? Taki pogląd wyrażał m.in. niemiecki myśliciel Carl Schmitt. Istota polityczności to według niego zdolność do wskazania wroga. Kogoś, przeciw komu można toczyć wojnę. Schmitt krytykował liberalizm za jego uniwersalistyczne i humanistyczne tendencje. Jego zdaniem nie odpowiadają one ludzkiej naturze. Szukanie człowieka w obcym? Mrzonka. Istnieją fundamentalne linie podziału między społeczeństwami, które pewnie i można przypudrować sztucznym uśmiechem i kurtuazją, ale w momencie kryzysu zostaną odkryte. Chłód, a niektórzy powiedzą, że wręcz cynizm, tego podejścia wydaje się nie do przyjęcia. Nie dziwi, że Schmitt w 1933 r. został członkiem NSDAP.
Ale absolutyzowanie więzi etnicznych i znaczenia podziału my–oni jest równie błędne, co ich ignorowanie. Przykładem są państwa takie jak Francja czy Szwecja, które uznały kwestie więzi etnicznych za całkowicie „zarządzalne” w multikulturowym modelu i w których napięcia społeczne związane z imigrantami rosną do tego stopnia, że drżą w posadach ich liberalne filary. Szczęśliwie istnieją myśliciele konserwatywni prezentujący rozsądniejsze, bardziej humanistyczne od Schmitta stanowisko, które wręcz pogłębia refleksje ich francuskich czy niemieckich kolegów. Pozwala też zrozumieć sytuację we wspomnianych krajach.
Sięgnijmy po refleksję Irlandczyka Edmunda Burke’a, żyjącego w XVIII w., która pozwala pojąć uwagi Simmela o tym, dlaczego każdy migrant w głębi duszy musi czuć się wyobcowany. Burke zauważa w „Rozważaniach o rewolucji we Francji”, że społeczeństwo nie jest zaledwie dobrowolną umową handlową, którą „można rozwiązać, gdy się tego chce”. Nie jest to „partnerstwo w rzeczach podporządkowanych jedynie zwierzęcej egzystencji o tymczasowej i nietrwałej naturze”, ale „partnerstwo w całej nauce; w całej sztuce; w każdej cnocie i we wszelkiej doskonałości”. Jest to wreszcie partnerstwo „nie tylko między tymi, którzy żyją, ale między tymi, którzy żyją, tymi, którzy umarli i tymi, którzy mają się narodzić”.
Jeśli – powiedzielibyśmy dzisiaj, odwołując się do perspektywy ewolucyjnej – na poziomie wspólnoty biologicznej ludzkość posiada wspólnych przodków, wywodzące się z Afryki hominidy, to trudno o takie stwierdzenie na poziomie wspólnoty kulturowej. Migrant (obcy) ma po prostu innych przodków w nauce, sztuce, religii niż społeczność, w którą chce wniknąć. Może zintegrować się z nią tylko w ograniczonym zakresie. To fakt, na który nie ma wpływu i od którego nigdy w pełni nie może abstrahować. Nawet odrzucając własną wspólnotę, ta nie da mu spokoju. Muzułmanin dokonujący apostazji, wbrew swojej woli będzie wciąż niewolnikiem Mahometa, jak choćby pisarz Salman Rushdie, który w rezultacie publicznego odrzucenia islamu nieustannie musi ukrywać się przed byłymi współwyznawcami, chcącymi go zabić. Bagażu kultury nie da się po prostu zostawić w przechowalni.
Myśli Burke’a rozwijał współcześnie Anglik Roger Scruton, przekonując – choćby w takich publikacjach jak „The Need for Nations” czy „Immigration, Multiculturalism and the Need to Defend the Nation State” – że naród jest niezbędną formą organizacji społecznej. Istnienie narodu gwarantuje stabilność i ład, gdyż te mogą zawiązać się tylko wokół wspólnych wartości i tożsamości. W jednym społeczeństwie nie mogą istnieć wykluczające się porządki, przykładowo prawo szariatu i prawo strzegące wolności.
Istnieje pewna masa krytyczna migracji, po przekroczeniu której porządki zaimportowane zaczynają konkurować z zastanymi. Burzą tradycyjny „sposób życia” gospodarzy, który – zdaniem myśliciela – ma kapitalne znaczenie dla ich poczucia dobrostanu. Ekonomiczne rozumowanie tego momentu nie dostrzega i nie uwzględnia jego konsekwencji.
A jakie hołubiony przez Scrutona naród ma znaczenie z ewolucyjnego punktu widzenia? Powstawanie państw narodowych przypada na okres narodzin kapitalizmu, gdy więzi rodzinne i lokalne zastępowały formalne więzi kontraktowe. Ludzie wyjeżdżali ze wsi, w których znali wszystkich, do miast, w których nie znali nikogo. Ewolucja kulturowa przyspieszyła tak silnie, że nastąpiła jej desynchronizacja z ewolucją biologiczną. Konieczna był mechanizm moderacji i łagodzenia skutków tego zjawiska. Wbudowana w naszą naturę skłonność do rozróżniania swoich i obcych musiała znaleźć nową formę – i znalazła ją właśnie w pojęciu narodu. Gdyby tak się nie stało, nie zostałaby zaspokojona potrzeba przynależności, a to uderzyłoby w podstawę naszego jestestwa.
Regulowanie hamulca
W serialu „Świt Ameryki” przedstawiono historię USA bez upiększeń – jako brutalną walkę o przetrwanie, wpływy i zasoby. Te gwałtowne początki to właśnie wspólne dziedzictwo dzisiejszych Amerykanów – są potomkami tych migrantów, którym w końcu udało się jakoś dogadać. A skoro to się udało wtedy, to dlaczego ma się nie udać teraz? Takie głosy słyszy się często na uzasadnienie pogłębiania otwartości wobec migracji.
Scruton uznawał to za nonsens. Migracja do USA automatycznie oznaczała udział w budowaniu historii kraju, bo w jej toku dopiero wyciosywały się wspólne kodeksy i zasady koegzystencji. Migracja do Anglii, Szwecji czy Niemiec, zwłaszcza z państw obcych kulturowo, tego nie oznacza. Nie wiąże się z ustalaniem zasad działania społeczeństw zachodnich, bo te już się dawno wykrystalizowały. Łączy nas w istocie liberalna, prepolityczna zgoda, że powinniśmy być wolni w zakresie własności, religii, sumienia, słowa. Podporządkowujemy się prawu, które te wolności chroni i boimy się, że wraz z napływem mas migrantów chronić je przestanie. A obecny system – system państwa opiekuńczego – nie skłania migrantów w wystarczającym stopniu do „dogadania” się z gospodarzami. Jeszcze to, że dwóch terrorystów zaatakowało w 2015 r. redakcję magazynu „Charlie Hebdo” za publikację karykatur Mahometa, nie zagroziło samo przez się naszej tożsamości, możliwe, że ją nawet wzmocniło – ale co, jeśli do władzy w sposób demokratyczny doszłyby osoby chcące za takie publikacje karać więzieniem? A tego – mniej lub bardziej świadomie – obawiają się przeciwnicy nieskrępowanej migracji.
Sama możliwość, choćby niewielka, że taki scenariusz się materializuje, wywołuje w nas zaburzenie poczucia ciągłości wspólnoty i osadzenia w świecie. I znów: tego zastrzeżenia nie rozpoznaje oparta na faktach i danych argumentacja ekonomiczna, wskazująca uparcie na materialne korzyści z migracji. A przecież dla stabilnego rozwoju społecznego ważne są nie tylko fakty, lecz to, co za fakty uznaje społeczeństwo, a więc to, w co wierzy.
Faktem jest zresztą, że skłonności, by wierzyć, że przybysz jest raczej grzesznikiem niż świętym całkowicie wyplenić się nie da. Ewolucja wykształciła w nas odruchy, które znalazły ekspresję w kulturze, a w jej ramach powstały takie instytucje podpierające naszą egzystencję jak systemy kar czy normy religijne. Całkowite odrzucenie tych odruchów wymagałoby bolesnego zburzenia kultury i instytucji. Derrida był tego świadomy, gdy tłumaczył, że bezwarunkowa gościnność jest niemożliwa w świecie, w którym istnieje własność. Pojęcie własności bowiem implikuje warunki dysponowania nią. W społeczeństwie opartym na własności musi działać więc naturalny hamulec migracyjny. Przestajemy być otwarci, mili i gościnni, gdy liczba przybyszy rośnie i nieoczekiwanie zostają u nas na stałe, próbując zmieniać nasze zwyczaje. To zrozumiałe.
Jednak czy możemy pozwolić na to, by ten naturalny hamulec działał bez kontroli? Tu się z konserwatystami nie zgodzę: nie powinniśmy. Oznaczałoby to zastąpienie jednego ekstremum innym, a w obu wypadkach rezultaty byłyby równie niebezpieczne. Zamknięcie się w narodowych bańkach skutkowałoby brakiem nowych idei, których ludzie są przecież twórcami i nośnikami. Na poziomie biologicznym w długim okresie (co najmniej kilka pokoleń) mielibyśmy do czynienia z niezdrowym zawężeniem puli genowej. Z kolei z ekonomicznego punktu widzenia, którego ignorować również nie można, niektóre państwa mogłyby znaleźć się w kryzysie. Brak siły roboczej wymuszałby wzrosty pensji bez kompensujących je wzrostów produktywności, która nie rosłaby, gdyż – w wyniku braku idei – nie byłoby umożliwiających to innowacji. Wzrost płac nie mógłby jednak być wieczny: skutkowałby spadkiem rentowności firm, co w końcu prowadziłoby albo do ich bankructwa, albo ograniczenia tychże płac.
Skoro prosperowanie firm na rynku byłoby trudniejsze, wyschłyby źródła kapitału, bo nikt nie chciałby go inwestować. Jednocześnie seniorzy – grupa nieustannie rosnąca – coraz silniej drenowaliby dochód wytworzony przez młodych. Majątek obywateli topniałby, a niezadowolenie społeczeństwa rosło, wywołując polityczne trzęsienie, które – podobnie jak nieograniczona migracja w alternatywnym scenariuszu – zburzyłoby fundamenty społecznej koegzystencji.
Jak jednak znaleźć ten złoty środek, w którym migrantów jest tylko tak wielu, by nie wywoływać zbytniego niezadowolenia i aż tak wielu, by nie prowadziło to do kryzysu ekonomicznego? Obawiam się, że nie istnieje na to sprawdzona recepta w czysto mechanicznym rozumieniu: algorytm, który wystarczy nakarmić odpowiednimi danymi, by dał nam odpowiednie liczby. Kognitywista Steven Pinker, autor „The Better Angels of Our Natures”, przekonuje jednak, że istnieją narzędzia, którymi na siłę tego hamulca możemy wpływać. Są to instytucje oparte na współpracy – jak choćby handel. Współpraca, zwłaszcza w ramach wspólnego celu, „rozszerza kręgi empatii”, łagodząc nasze wrodzone uprzedzenia względem tych, których rozpoznajemy jako obcych.
Świadome kształtowanie instytucji tak, by zachęcały do współpracy, może pomóc w znalezieniu drogi pomiędzy ekstremami. Niestety: tylko jakiejś drogi. Nigdy bowiem nie będzie to droga gładka. Nasze instytucje zawsze będą – jak i my – niedoskonałe. ©Ⓟ