Kiedyś oligarchowie musieli kupić nie tylko polityka, lecz także jego wyborców. Globalnym technofeudałom wystarczy kontrola nad algorytmami platform, by wpływać na władzę.

Orędzie Krzysztofa Stanowskiego, twórcy Kanału Zero, w którym zapowiedział start w wyborach prezydenckich – choć taki trochę na niby – otworzyło nowy sezon w polskiej polityce. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym wydarzeniu nic nadzwyczajnego: ot, osoba spoza sceny partyjnej ogłasza, że chce zmienić reguły gry, krytykując dotychczasowe elity. Tak było z Pawłem Kukizem w 2015 r., podobnie było z Szymonem Hołownią pięć lat później. Niewykluczone, że w tej kampanii zobaczymy jeszcze innego medialnego celebrytę, który ubierze się w szaty obywatelskiego kandydata na prezydenta. To ostatnio wyjątkowo modny szyld. Jak gdyby liderzy partyjni doszli do wniosku, że tylko z nim da się wygrać wybory.

Uważny obserwator życia publicznego nie powinien być tym wszystkim specjalnie zaskoczony. Wraz z rozwojem mediów społecznościowych, karmiących się silnymi emocjami, które wywołuje polityka, powstały warunki sprzyjające pojawianiu się „społecznych” kandydatów na prezydenta. To nie przypadek, że Stanowski, człowiek z genialną intuicją biznesową, przeobraził się z dziennikarza sportowego w zwierzę polityczne. Mało kto potrafił tak wyraźnie dostrzec kierunek, w którym zmierza współczesna debata. Stanowski był niczym wytrawny inwestor, który szuka niszowych start-upów, by je przejmować, wyprzedzając konkurencję o krok. Mimo że nie wymyślał nowych formatów, stał się trendsetterem. To przecież nie Stanowski normalizował hejt w przestrzeni publicznej – on tylko ubrał go w nowoczesny format, prowadząc swój sztandarowy program w Kanale Sportowym, czyli Hejt Park. Czuje się w takiej formule jak ryba w wodzie i jest w niej niesamowicie wiarygodny.

Stanowski szybciej niż inni dostrzegł też aspiracyjną emocję pokolenia wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. XX w. To osoby mniej więcej w wieku 35–50 lat, które czegoś się już dorobiły i w przeciwieństwie do nieco starszej generacji nie odczuwają kompleksów wobec Zachodu. Mają wyższe oczekiwania wobec państwa i są zwykle bardziej zainteresowane uczestnictwem w debacie publicznej. Na dodatek grupa ta jest bardzo liczna, ale wciąż ma bardzo słabą reprezentację w polityce.

To właśnie aspiracyjność podszyta poczuciem braku sprawczości stoi za rosnącą od kilku lat popularnością kanałów geopolitycznych w internecie, które chcą – w uproszczeniu – make Poland great again. Ruch #takdlaCPK, a później #takdlarozwoju rozwijały się na tej glebie. Czterdziestolatkowie zobaczyli, że normalna ścieżka polityczna została zabetonowana przez Kaczyńskiego i Tuska, więc rozpoczęli marsz po władzę w sieci. Co prawda Prawo i Sprawiedliwość próbowało zagospodarować ich emocje takimi hasłami jak „wstawanie z kolan” czy dyskursem modernizacyjnym wokół planu Morawieckiego, ale okazało się w tym niewiarygodne.

Uruchomienie przez Stanowskiego Kanału Zero było przygotowywaniem gruntu pod przechwycenie zawiedzionych nadziei „propaństwowców” – nie tylko tych związanych wcześniej z PiS. Nie twierdzę przy tym, że medialny biznesmen chce na poważnie wejść w politykę. Sam deklaruje, że start w kampanii jest formą żartu, takiego wydłużonego Hejt Parku, w którym będzie mógł na gorąco komentować pozostałych kandydatów. Stanowski ustawia się więc w roli überrecenzenta. Nie wchodzi w buty Kukiza czy Hołowni, bo nie musi. Świat polityki zmienił się na tyle, że można go dziś kreować, nie będąc politykiem. Władza coraz wyraźniej przechodzi w ręce globalnych korporacji i medialnych trybunów, kapłanów nowej formy demokracji. Tylko czy będzie to jeszcze w ogóle demokracja? Czy Krzysztof Stanowski, który chce być „naszym” głosem w Pałacu Prezydenckim, nie wbija kolejnego gwoździa do jej trumny? Czy chwalebne wezwania do przywrócenia polityce powagi doprowadzą do poprawy funkcjonowania naszego państwa, czy jego dalszego demontażu?

Grupy trzymające władzę

Odpowiedzi na te pytania wymagają szerszej refleksji nad istotą współczesnej władzy. Powtórna wygrana Donalda Trumpa, a przede wszystkim rola, jaką odegrali w niej Elon Musk i inni technologiczni giganci, nie pozostawiają złudzeń, że jesteśmy świadkami politycznej rewolucji, której częścią jest również Stanowski.

Zacznijmy od tego, że demokracja nigdy i nigdzie nie była w pełni władzą całego ludu. Nawet w starożytnych Atenach prawa wyborcze przysługiwały jedynie nielicznym. Również w nowożytnych demokracjach nie znajdziemy przykładów realnego upodmiotowienia choćby większości obywateli. Szwajcaria, powszechnie uważana za wzorzec demokracji partycypacyjnej, przyznała prawa polityczne kobietom dopiero w 1970 r., zaledwie 55 lat temu.

Prowadzenie kampanii i rządzenie wymagają ogromnych zasobów finansowych. Dlatego historycznie rządzący często byli zależni od właścicieli kapitału. Nawet monarchowie musieli liczyć na łaskę sektora finansowego – np. Karol V Habsburg został w 1519 r. cesarzem tylko dlatego, że przekupił elektorów trzema tonami złota, które dostał od jednego z najbogatszych ludzi w dziejach świata Jakoba Fuggera. Choć podręczniki rzadko o tym wspominają, to na losy całych państw niekiedy wpływały decyzje ludzi, którzy byli za kulisami. Również w najnowszej historii nie brakuje przykładów takich szarych eminencji. Ich rola stała się przyczynkiem do rozmaitych teorii spiskowych – jak choćby tych, które obrosły wokół corocznych spotkań grupy Bilderberg czy szczytów w Davos. Z kolei nad Wisłą u progu XXI w. karierę zrobiło określenie „grupa trzymająca władzę”, opisujące ludzi skupionych wokół Aleksandra Gudzowatego i Lwa Rywina. Do dziś mnóstwo kontrowersji wzbudza także amerykański miliarder węgierskiego pochodzenia George Soros, którego fundacja Open Society wspiera finansowo wybrane środowiska polityczne, także z naszego regionu. W trakcie kampanii parlamentarnej nad Balatonem w 2018 r. Soros spoglądał z tysięcy billboardów (tylko w drodze z lotniska do centrum Budapesztu naliczyłem ich ze 100), bo Viktor Orbán uznał go za atrakcyjnego wroga, którym można Węgrów postraszyć. Sami oligarchowie woleli dotąd pozostawać w cieniu – zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie. Miało to swoje praktyczne uzasadnienie: pozwalało maksymalizować korzyści przy minimalizacji potencjalnych strat spowodowanych wpływem na politykę. Choć zawsze istniało ryzyko, że polityk urwie się ze smyczy i zacznie gryźć swojego protektora, to rozbudowane zaplecze instytucjonalne państwa, zwłaszcza w drugiej połowie XX w., pozwalało rządzącym grać z oligarchami.

Media totalne

Za archetyp oligarchy-polityka nowego wzoru można uznać wieloletniego premiera Włoch Silvia Berlusconiego. Jako właściciel klubu piłkarskiego AC Milan i koncernu medialnego Mediaset Berlusconi założył w 1994 r. ugrupowanie Forza Italia, które szybko zbiło kapitał wyborczy na słabości i skorumpowaniu tradycyjnych sił politycznych. Do tego stopnia, że niecałe cztery miesiące po starcie nowej partii jej szef został premierem Włoch.

Z perspektywy 30 lat, które upłynęły od otwartego wkroczenia Berlusconiego na scenę polityczną, widać wiele tropów łączących go zarówno z Donaldem Trumpem, jak i Elonem Muskiem. To nie tylko kwestia ogromnego ego. Włoski magnat doskonale rozumiał znaczenie mediów i miał skłonność do obyczajowych wybryków, które wyborcy łatwo mu wybaczali. Każdemu, kto przygląda się karierze Trumpa z niedowierzaniem, można więc powiedzieć: to wszystko zostało już przećwiczone.

Istnieje jednak ważna różnica między Berlusconim a dzisiejszymi oligarchami. W latach 90. XX w., kiedy włoski miliarder wygrywał pierwsze wybory, telewizja była potężną siłą. Wystarczy przypomnieć, że przeciętna osoba spędzała przed ekranem kilka godzin dziennie. To w telewizji zrodził się nurt, który określamy mianem infotainmentu – informacji, która zapewnia rozrywkę, a jednocześnie wiąże odbiorcę z medium, by „sprzedawać” jego uwagę reklamodawcom. Internet całkowicie rozerwał te zależności. O ile telewizja była w latach 90. wszechobecna, o tyle media społecznościowe są totalne. Dawniej opowieść wyjaśniającą nam świat dostawaliśmy raz dziennie, najczęściej w wieczornym programie informacyjnym, który ograniczał się głównie do spraw krajowych. Teraz taka narracja sączy się 24 godziny na dobę. Można ją nieustannie zmieniać, dopasowywać, wzmacniać. A co najważniejsze – jest globalna. Platformy społecznościowe pozwalają dzisiaj kreować politykę w wymiarze międzynarodowym.

Nie powinno zatem dziwić, dlaczego w 2022 r. Elon Musk zdecydował się kupić Twittera, przemianowanego później na X. Mając w rękach globalną platformę, nie potrzebuje już pośredników. Może sam wpływać na politykę. A do tego jest praktycznie nieusuwalny – tak jak reszta technologicznych oligarchów, którzy w trakcie zaprzysiężenia stali u boku Donalda Trumpa: Jeff Bezos, Mark Zuckerberg, Sundar Pichai.

Obawiam się, że nie zdajemy sobie jeszcze sprawy ze skali rewolucji, której jesteśmy świadkami. Kiedyś oligarchowie musieli kupić nie tylko polityka, lecz także jego wyborców. Na dodatek w liberalnej demokracji nigdy nie mieli gwarancji, że wybory zakończą się dla nich sukcesem – choć zasilane szerokim strumieniem pieniędzy kampanie bywały skuteczne. Tym bardziej że zwykle na rynku konkurowało kilkoro oligarchów popierających różnych kandydatów. Grupa globalnych technofeudałów, którą zrodził kapitalizm sieci, jest w dużo lepszej pozycji: sprawując nadzór nad algorytmami, mają pod kontrolą całą przestrzeń komunikacji politycznej. Dzięki mediom społecznościowym, wzmacnianym jeszcze sztuczną inteligencją, właściciele platform mogą niemal w dowolny sposób kreować emocje społeczne. Niby na końcu wyrok przy urnach wciąż należy do wyborców, ale możliwości wpływania na ich decyzje jeszcze nigdy nie były tak szerokie. Jeśli informacje o świecie czerpiemy wyłącznie z internetu, to zawsze istnieje ryzyko, że podsuwane nam treści mają zdeterminować nasz wybór. Nawet jeśli uważamy się za świadomych odbiorców przekazu sączącego się w sieci, możemy nie zdawać sobie sprawy z przeróżnych technik manipulacyjnych, którym jesteśmy poddawani. Może się nam wydawać, że myślimy samodzielnie i niezależnie, a w rzeczywistości wpisujemy się w przygotowany z góry scenariusz.

Brzmi jak teoria spiskowa? To popatrzmy, co się wydarzyło w ostatnich wyborach prezydenckich w Rumunii. W ciągu zaledwie miesiąca Calin Geor gescu, kandydat z sondażowego marginesu, wzbudził takie zainteresowanie na TikToku, że wygrał pierwszą turę. Teraz już wiemy, że jego kampania była operacją sterowaną przez ludzi komunistycznej bezpieki, a nie zagraniczne służby (najprawdopodobniej), ale czy to coś zmienia? Wiarygodność procesu wyborczego – istoty demokracji – została podważona. W tym kontekście afera Cambridge Analytica z 2016 r. była dopiero preludium. Czy zmiany algorytmów X, wprowadzone na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w USA, nie odegrały żadnej roli w ostatecznym wyniku? Trudno mi w to uwierzyć. Podobnie jak nie wierzę w to, że platformy społecznościowe nie wpłyną na wybory, które za trzy tygodnie odbędą się u naszego zachodniego sąsiada. Elon Musk, który na łamach „Welt am Sonntag” nazwał Alternatywę dla Niemiec „ostatnią nadzieją” dla tego kraju, jasno wskazał, na kogo jego algorytmy grają w kampanii. Idę o zakład, że przed końcem dekady w całym świecie zachodnim powstanie cała międzynarodówka polityków uformowana według wzoru Muska. Podważenie wiarygodności procesu wyborczego leży w interesie technofeudałów. Nawet jeśli rządzący zechcą podjąć grę ze swoimi patronami, to nie mają zasobów ani mandatu, aby ją prowadzić. W efekcie wybory staną się fasadową ceremonią.

Śmiech przez łzy

Czy można się przed tym bronić? Spośród trzech władz jedynie ta sądownicza próbuje zachować autonomię – przynajmniej na razie wciąż ma do tego narzędzia. To właśnie rumuński Sąd Konstytucyjny orzekł o nieważności pierwszej tury wyborów i podjął decyzję o ich powtórzeniu. Rzecz w tym, że przez ostatnie lata sędziowie dali społeczeństwom wiele dowodów na to, że nie stoją po ich stronie. Niechęć wobec środowisk prawniczych, które przez długi czas ustawiały się w opozycji do emocji i interesów obywateli, to nie tylko polska właściwość. Obecnie sondaże w Rumunii dają Georgescu nawet 50 proc. poparcia w powtórzonej pierwszej turze, co wyraźnie pokazuje, że pokładanie nadziei we władzy sądowniczej nie ma zbyt mocnych podstaw. Sami może się przekonamy o tym za niecałe pół roku, jeśli rozpocznie się saga wokół uznania przez Sąd Najwyższy legalności wyborów prezydenckich w Polsce.

Tu wracamy do pytania o znaczenie politycznego happeningu Krzysztofa Stanowskiego. Słychać głosy, że obnażając patologie funkcjonowania systemu partyjnego w Polsce, szef Kanału Zero tworzy masę krytyczną, która umożliwi zmianę na lepsze. Taki argument kompletnie mnie nie przekonuje. Choćby dlatego, że sam Stanowski jest zależny od algorytmów i nie zrobi niczego, co mogłoby podważyć model biznesowy Kanału Zero. W sferze komunikacji internetowej zajmujemy miejsce wśród państw półperyferyjnych, zdanych na decyzje podejmowane w centrum. O tym, kto się cieszy szacunkiem, a kto jest godny pogardy, nie rozstrzygają krajowi wydawcy czy potentaci medialni pokroju Zygmunta Solorza.

Prezydencki start Stanowskiego tylko jeszcze bardziej skompromituje politykę w oczach obywateli. A państwo, które po 1989 r. nigdy nie zdołało wywalczyć sobie realnej sprawczości, ulegnie dalszemu demontażowi. Może kolejne materiały wyborcze medialnego biznesmena będą bawić, ale będzie to raczej śmiech przez łzy. ©Ⓟ

Stanowski szybciej niż inni dostrzegł aspiracyjną emocję pokolenia wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. XX w. To osoby mniej więcej w wieku 35–50 lat, które czegoś się już dorobiły i nie odczuwają kompleksów wobec Zachodu