Trzy lata temu opisywałem pracę Andreasa Pescatoriego i Martina Stuermera (obaj z MFW) – rzecz dotyczyła tego, że w wyniku zielonej transformacji energetycznej może i uniezależnimy się od paliw konwencjonalnych, ale ich miejsce zajmą inne surowce, bez których nie ma mowy o eksploatacji odnawialnych źródeł energii.
Innymi słowy: wiatr ani słońce nie wystarczą, żeby zaopatrzyć nas w prąd i ciepło. By tak się stało, potrzeba jeszcze masy technologii wykorzystujących metale ziem rzadkich – miedź, nikiel, kobalt czy lit. Dlatego to one, pisali ekonomiści, staną się nową ropą XXI w. I to się dzieje. A Pescatori oraz Stuermer wracają z nową pracą. Tym razem sprawdzając, jak popyt i podaż na te metale odbija się na procesach inflacyjnych.
Żeby zrozumieć, jak one zachodzą, musimy nauczyć się patrzeć na metale inaczej niż na ropę. Podstawowa różnica polega na tym, że konsumenci indywidualni rzadko wydają pieniądze wprost na te pierwsze. Większość z nas nie chodzi wszak do sklepu i nie prosi o 60 dag miedzi albo 6 kg litu. W rezultacie udział metali (wszystkich) w wydatkach konsumenckich to ok. 0,01 proc. Zupełnie inaczej sprawa ma się z ropą (w formie przetworzonej, rzecz jasna), która w bilansie wydatków zwykłego człowieka stanowi ponad 3 proc. Skutek ekonomiczny jest więc taki, że gdy rośnie cena baryłki ropy, to jej wpływ na inflację konsumencką jest niemal natychmiastowy. Wiedzą o tym politycy i władze monetarne, reagując (lub nie) według sprawdzonych metod.
Ale tak mały udział metali w naszych wydatkach nie oznacza, że wzrost ich cen nie przekłada się na inflację. Przekłada, ale – powiadają Pescatori i Stuermer – inaczej i zdecydowanie bardziej drapieżnie. Dzieje się tak, bo całkowity wkład ceny miedzi, litu czy niklu w ostateczną cenę produktów gotowych jest wyższy niż w przypadku ropy – sięga prawie 30 proc. To o wiele więcej niż konsekwencje wzrostu cen ropy dla najbardziej na ten wzrost narażonych branż, takich jak lotnictwo czy transport samochodowy.
Ekonomiści szacują, że 10-proc. wzrost cen miedzi przełoży się na wzrost inflacji (zarówno bazowej, jak i CPI) o 0,2 pkt proc. w ciągu 12 miesięcy. Ale to dopiero początek. Ten sam wzrost ceny miedzi raz wpuszczony w gospodarkę będzie nadal na nią oddziaływał, osiągając szczyt w postaci 0,5 pkt proc. dla CPI trzy lata później. Dla porównania: szoki naftowe są po tak długim okresie już dawno niewidoczne. Dodajmy jeszcze, że te 10 proc. to nie jest żaden surrealizm. To tyle, ile wyniósł wzrost ceny miedzi w ciągu minionego roku (dokładnie o 13 proc.). A perspektywy są takie, że miedź będzie się robić coraz droższa. Właśnie z powodu stale zwiększającego się popytu w związku z zieloną transformacją.
Połączmy więc kropki. Jeżeli popyt na metale będzie rósł – a będzie, a ich podaż tylko w niewielkim stopniu jest kontrolowana przez kraje zachodnie, które są pionierami zielonej transformacji – to co się stanie z ceną? Będzie rosła. A jeśli będzie rosła, to czy będzie wywoływać inflacyjną presję? Tak, czego dowodzą ekonomiści z MFW. Czy w takim razie pojawiające się tu i ówdzie pojęcie greenflation (zielonej inflacji) jest tylko ideologicznym straszakiem używanym przez populistów do zbałamucenia płochliwych umysłów? Czy może to logiczny i całkiem adekwatny opis rzeczywistości, która rodzi się na naszych oczach? ©Ⓟ