Komisja Europejska zaakceptowała polski plan wychodzenia z nadmiernego deficytu budżetowego. Granicę określono arbitralnie na 3 proc. PKB 30 lat temu.
Od tamtego czasu światowa gospodarka przeszła gruntowne przemiany, a Polska zmieniła się wręcz nie do poznania, ale w Brukseli czas najwyraźniej się zatrzymał. Pozornie KE dała jednak Polsce nieco luzu – jako jedyne spośród państw objętych procedurą będziemy mogli utrzymać przyszłoroczny deficyt na niemal niezmienionym poziomie. Ma on spaść z 5,7 do 5,5 proc. PKB. Tyle co nic, szczególnie w porównaniu z „wysiłkiem fiskalnym”, który będzie trzeba ponieść w latach 2026–2028. Już w 2026 r. deficyt sektora finansów publicznych zostanie ograniczony o 1 proc. PKB, a w kolejnych dwóch latach powinien spadać o 0,8 proc. PKB rocznie.
Ursula von der Leyen pomaga Tuskowi?
Inaczej mówiąc, za przyszłoroczne ustępstwa Brukseli przyjdzie nam zapłacić w kolejnych trzech latach, gdy zaciskanie pasa będzie odpowiednio silniejsze. Skąd się jednak wzięła ta ograniczona w czasie łagodność KE względem Polski? Ktoś wyjątkowo podejrzliwy mógłby zauważyć, że musi chodzić o przyszłoroczne wybory. Szefowa KE Ursula von der Leyen z europejskiej frakcji EPP chce pomóc premierowi Donaldowi Tuskowi (zupełnie przypadkowo również z EPP) zdobyć kontrolę nad Pałacem Prezydenckim, by mógł swobodnie rządzić Polską w kolejnych latach. Jeśli tak jest, to można powiedzieć, że Bruksela z Warszawą szykują całkiem przebiegłe oszustwo. Do wyborów nowa koalicja rządząca Polską będzie udawać, że na żadne cięcia socjalne i/lub wzrost kosztów życia się nie zanosi, ale gdy tylko zdobędzie pełnię władzy, zdejmie maskę i zaprezentuje prawdziwe zamierzenia. Zdecydowana większość elektoratu nie śledzi dokładnie polityki fiskalnej rządu, większość mogła nawet nie słyszeć o procedurze nadmiernego deficytu (to nie jest zarzut, nie ma takiego obowiązku), więc taki sprytny plan mógłby wypalić.
Oczywiście są też inne, chociaż nieco mniej przekonujące wyjaśnienia. Być może premier Tusk wykorzystał swoje wpływy w UE, by dać Polakom jeszcze jeden rok na złapanie oddechu przed chudszymi trzema latami. Jest też prawdopodobne, że KE przesunęła polskie zaciskanie pasa o rok z powodów czysto merytorycznych. Tak wynikałoby z oficjalnych dokumentów. W „Średniookresowym planie budżetowo-strukturalnym na lata 2025–2028” tegoroczny wzrost deficytu został wytłumaczony waloryzacją świadczeń na dzieci (obecnie 800+), uruchomieniem programu „Aktywny rodzic”, wspierającego powrót na rynek pracy młodych matek, oraz podwyżkami dla sfery budżetowej rzędu 20–30 proc. Rząd tłumaczy się też sytuacją zastaną po poprzednikach.
Zaciskanie pasa zmniejszy wzrost gospodarczy o ok. 0,5 pkt proc. co roku. Przykładowo w 2027 r. bez polityki austerity polska gospodarka urosłaby o 3,6 proc., ale urośnie o 3,1 proc.
„Zdecydowana reakcja polityczna na pandemię COVID-19 okazała się bowiem skuteczna w łagodzeniu gospodarczych i społecznych konsekwencji kryzysu spowodowanego pandemią, ale doprowadziła w Polsce do znacznego wzrostu długu. Koszty obsługi długu już teraz, mimo dobrej sytuacji gospodarczej, są stosunkowo wysokie w porównaniu z innymi krajami i prognozowany jest ich wzrost” – czytamy w dokumencie.
Ulga dla Polski
Polska ma być ulgowo traktowana również z powodu intensywnych zbrojeń. W tym roku wydatki na obronność sięgną 4,3 proc. PKB, a w przyszłym nawet 4,7 proc. Radykalnie przerastamy pod tym względem inne państwa NATO – mediana wydatków na zbrojenia w Sojuszu wynosi 2,11 proc. PKB, a nawet druga w kolejności Estonia i trzecie USA wydadzą na armię w tym roku po ok. 3,5 proc. PKB. Polska jest też zdecydowanie na czele pod względem udziału zakupu sprzętu w całkowitych nakładach na armię. W tym roku ponad połowa pieniędzy w dyspozycji MON zostanie przeznaczona na różnego rodzaju broń. Drugie Węgry i trzecia Finlandia wydadzą na ten cel niespełna połowę budżetu wojskowego, jednak w obu tych krajach wydatki na armię wynoszą 2–2,5 proc. PKB.
Można też całkiem trzeźwo założyć, że ulgowe traktowanie ze strony KE jest kombinacją wszystkich czynników: „Ci Polacy faktycznie wydają na zbrojenia miliardy euro, więc lepiej dajmy im luz trochę dłużej, jeśli nie chcemy się znowu użerać z Kaczyńskim”.
Prawdziwe przyczyny mają zresztą drugorzędne znaczenie – ważniejsze jest to, że już niedługo czeka nas okres wyrzeczeń. Zaczną się już w przyszłym roku, gdy rząd zacznie przywracać „rynkowe stawki taryf za energię”. Pod koniec listopada Sejm uchwalił ustawę przedłużającą zamrożenie taryf za prąd dla gospodarstw domowych do końca września 2025 r. Samorządy zaczną płacić więcej już od początku kwietnia, co po jakimś czasie i tak dotknie mieszkańców w postaci wyższych opłat – chociażby podwyżek cen biletów komunikacji zbiorowej. W końcu wzrosną też ceny energii dla odbiorców indywidualnych. „W 2025 r. scenariusz zakłada 15-proc. wzrost regulowanych taryf dla odbiorców końcowych, a wpływ na inflację w 2025 r. wyniesie 1,1 pkt proc.” – czytamy w planie rządu.
Zasadniczo rząd chce wypełnić zobowiązania wobec UE za pomocą całej palety drobnych działań lub zaniechań, które łącznie złożą się na oczekiwane spadki deficytu każdego roku. Tutaj nie będzie żadnej rewolucji, raczej delikatne podgotowywanie żaby. Zresztą Donald Tusk przyzwyczaił nas już w trakcie pierwszych rządów PO-PSL, że nie jest zwolennikiem śmiałych wizji. Jednostkowo największy wpływ na konsolidację będą miały wpływy z PIT. Mowa jest jednak tylko o zamrożeniu progów oraz kwoty wolnej, więc składając w Brukseli swój plan, rząd pośrednio poinformował nas, że akurat obietnicy dwukrotnego podniesienia tej drugiej podczas obecnej kadencji nie zrealizuje. Rosnące płace będą stopniowo ograniczać znaczenie obecnej kwoty wolnej, a w drugą stawkę (32 proc.) będzie wpadać coraz więcej podatników, dzięki czemu rząd zamierza ugrać 0,3 proc. PKB w 2025 r. i po 0,24 proc. w latach 2026–2028.
Po stronie dochodowej bardzo duże znaczenie będzie miało również podniesienie akcyzy na alkohol i wyroby tytoniowe, co akurat może przynieść inne pozytywne skutki. Rząd zamierza odejść od wytyczonej przez poprzedników mapy drogowej i urealistycznić stawki akcyzy – w przypadku wyrobów tytoniowych jej część kwotowa wzrośnie w przyszłym roku o 38 proc. Największe wzrosty akcyzy zostaną jednak wdrożone w latach 2026–2027, gdy ich wpływ na konsolidację fiskalną wyniesie 0,14 proc. PKB. Jeśli nie liczyć wprowadzonego już przywrócenia 5-proc. stawki na żywność, nie szykują się jednak większe zmiany w VAT, którego wpływ na redukcję deficytu będzie w całym okresie niemal nieistotny.
Nic złego nie powinno się stać przedsiębiorstwom działającym w formie spółek, gdyż w strukturze konsolidacji nieistotny jest również CIT, czego zresztą można się było spodziewać. Proprzedsiębiorczy kurs obecnej koalicji jest oczywisty i przejawia się nie tylko w słowach, lecz także np. w uruchomionych już wakacjach składkowych czy przygotowywanej obniżce składki zdrowotnej dla jednoosobowych działalności gospodarczych. Rząd przewiduje też, że dopiero od 2027 r. zostanie uruchomiony tzw. globalny CIT (mechanizm zapewniający co najmniej 15-proc. opodatkowanie zysków korporacji międzynarodowych), jednak już zapowiedziano, że wynikające z niego straty zostaną wyrównane inwestorom w postaci rządowych dotacji, więc jego skutki per saldo wyjdą zapewne mniej więcej na zero.
Niespełna połowę wysiłku fiskalnego będą jednak stanowić topniejące wydatki. Co prawda nominalnie będą one rosnąć, ale radykalnie wolniej. W 2028 r. wydatki publiczne wzrosną o 3,5 proc., czyli dwukrotnie mniej niż w roku 2025 (6,3 proc.), chociaż wtedy i tak wzrosną dwukrotnie słabiej niż w roku bieżącym (12,5 proc.). Realnie w przyszłym roku wzrosną jedynie o 1,3 proc., gdyż zakładana inflacja wyniesie 5 proc. W 2028 r. będzie już mowa o realnym spadku, ponieważ prognozowana inflacja to ok. 4 proc. Zapowiedziano wprost zamrożenie 800+ oraz świadczeń rodzinnych, natomiast pozostałe świadczenia społeczne będą utrzymywane na niezmienionym poziomie w relacji do PKB.
„Zgodnie z priorytetami rządu nie jest zakładane ograniczanie inwestycji publicznych (istotny element strategii rozwoju kraju) oraz transferów socjalnych w naturze (kategoria zawiera przede wszystkim świadczenia zdrowotne, w przypadku których wzrost finansowania ze środków publicznych gwarantuje odpowiednia ustawa)” – czytamy w dokumencie, co jest jednak pocieszające tylko pozornie. Skoro nakłady na ochronę zdrowia będą rosnąć wyłącznie w tempie narzuconym przez ustawę, to sięgną maksymalnie 7 proc. PKB w 2027 r. Problem w tym, że według ustawy punktem odniesienia jest PKB sprzed dwóch lat, więc w rzeczywistości nigdy nie osiągniemy poziomu, który jest standardem w państwach rozwiniętych – średnia publicznych nakładów na zdrowie w UE to 7,7 proc. PKB.
Mimo i tak niewystarczającego wzrostu wydatków na opiekę medyczną plan rządu zakłada konsolidację fiskalną spożycia publicznego rzędu aż 0,2 proc. PKB rocznie. Po zyskach z zamrożenia progów i kwoty wolnej w PIT to druga największa kategoria polskiej austerity. Rządzący będą więc szukać oszczędności w innych obszarach należących do tej kategorii. Mowa chociażby o wydatkach na edukację, wynagrodzenia w sferze budżetowej czy szkolnictwo wyższe i naukę. Już w przyszłym roku wynagrodzenia w sektorze budżetowym realnie będą stać w miejscu, gdyż jest mowa o waloryzacji o 5 proc., czyli dokładnie tyle, ile ma wynieść inflacja. A przecież 2025 r. ma być jeszcze względnie luźny. Prawdziwe odchudzanie zacznie się rok później.
Głodzenie budżetówki
Od 2026 r. zacznie się więc kolejne, tradycyjne już nad Wisłą głodzenie budżetówki. Szczególnie pracowników służby cywilnej, gdyż urzędnicy nie mają w Polsce dobrej prasy, więc opór społeczny będzie niewielki. Zapewne na realne podwyżki nie będą mogli również liczyć nauczyciele i akademicy, co jeszcze pogłębi kryzys w edukacji, gdzie liczba wakatów już sięga 20 tys., natomiast polską naukę kompletnie rozłoży na łopatki. W związku z rosnącym ryzykiem działań hybrydowych ze strony Rosji i Białorusi na realny wzrost wynagrodzeń będą mogły liczyć służby mundurowe, jednak niewątpliwie będą to podwyżki niewystarczające, by przyciągnąć kandydatów do tej pracy w największych miastach. W całej Polsce brakuje obecnie ok. 15 tys. policjantów, z czego 2,5 tys. w samej stolicy. W Centralnym Biurze Zwalczania Cyberprzestępczości wskaźnik wakatów wynosi niemal 50 proc., co znakomicie obrazuje to, jak bardzo płace w sferze budżetowej odstają od rynkowych pensji specjalistów.
Zamiast modernizować i profesjonalizować państwo w coraz bardziej niespokojnych czasach, Polska zanotuje kolejne kilka lat marazmu domeny publicznej. Stracą jednak wszyscy, również ci nieźle zarabiający, gdyż zaciskanie pasa zmniejszy wzrost gospodarczy o ok. 0,5 pkt proc. co roku. Przykładowo w 2027 r. bez polityki austerity polska gospodarka urosłaby o 3,6 proc., ale urośnie o 3,1 proc. W ten sposób zostaną odpowiednio wyhamowane również płace i powstawanie nowych miejsc pracy. Zadowolona będzie wyłącznie Komisja Europejska, która niestety wciąż nie wytłumaczyła, dlaczego musimy przestrzegać wskaźników budżetowych określonych dekadę przed wstąpieniem Polski do UE. ©Ⓟ