Mazan to mała miejscowość w regionie Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże, do niedawna znana tylko z luksusowego hotelu w dawnym pałacu rodziny de Sade. Niecałe 5 tys. mieszkańców. To tu mieszkało małżeństwo Pelicot. Para z 50-letnim stażem, trójka dorosłych już dzieci poszła na swoje, założyła własne rodziny. Dziś – podobnie jak cała Francja – nie mogą zrozumieć, co się stało. Jak to możliwe, że ich ojciec przez przynajmniej 10 lat przynajmniej 200 razy odurzył ich matkę, gwałcił ją i „udostępniał” innym mężczyznom? Chętnych znajdował na specjalnym forum internetowym, choć i tak wszyscy zidentyfikowani sprawcy mieszkają w promieniu 50 km od Mazan. To nie jakiś „zepsuty Paryż” czy świat show-biznesu. Od czasu #metoo czy francuskiego odpowiednika #balancetonporc kolejni gwiazdorzy kina, znani dziennikarze i politycy mierzą się z oskarżeniami o gwałty, ale – prawdę mówiąc – takie afery nikogo już nie dziwią. Płomienne przemowy przeciwko przemocy seksualnej na galach wręczenia Cezarów albo choćby aluzje o konkretnym reżyserze czy aktorze są wałkowane w mediach przez kilka dni, po czym niewiele się zmienia. W środowisku znajdują się i tacy, którzy piszą artykuły w obronie obwinionego, najczęściej w tonie „oddzielmy człowieka od jego twórczości” albo „Gérard to Gérard”. Telewizja zdejmie z ramówki film z udziałem podejrzanej gwiazdy i tyle. Sprawiedliwość może i zostanie kiedyś wymierzona, ale wiadomo: jej młyny mielą wolno.
Ofiary
W tej sprawie jest inaczej. Oskarżeni nie są członkami jakiejś odległej elity. A i wymiarowi sprawiedliwości poszło dość szybko. Minęły cztery lata, odkąd Gisèle Pelicot dowiedziała się, co jej dolega. Dlaczego jest słaba, nie pamięta niektórych wieczorów i wciąż zdarzają się jej problemy urologiczne. Mogła nie dowiedzieć się nigdy, gdyby jej mąż nie filmował. Szczęcie w nieszczęściu – mówili dziennikarze relacjonujący proces – bo dzięki temu sprawa w ogóle wypłynęła, a potem nie można jej było sprowadzić do formuły „słowo przeciw słowu”. A tak się często dzieje, kiedy osoba pokrzywdzona zgłosi się w końcu na policję. 94 proc. zgłoszeń nie ma ciągu dalszego –śledztwa są umarzane. I zazwyczaj nie z powodu niewykrycia sprawcy, bo ci są najczęściej znani. Z ostatniego raportu Narodowego Obserwatorium Przemocy wobec Kobiet w 2022 r. 370 tys. Francuzek doświadczyło różnych form agresji ze strony swojego partnera. Przemoc seksualna, w tym gwałt lub jego próba, dotknęła 230 tys. z nich. 70 proc. deklarowało, że nie zdarzyło się to raz. 62 proc. znało agresora, w 28 proc. przypadkach był nim ich partner. Zaledwie 16 proc. ofiar poszło na policję.
Badania nie dają odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak mało. Eksperci tłumaczą, że powody są dwa – (niebezpodstawna) obawa, że nikt im nie uwierzy, a one będą musiały wrócić do środowiska (czy wręcz domu), w którym jest agresor, oraz strach przed koniecznością ponownego przeżycia traumy, a nawet byciem oskarżoną. Bo w takich sprawach wobec ofiar pada grad podejrzeń i insynuacji: że kłamią, że same chciały, a potem im się odwidziało, że sprowokowały atak lub „źle się prowadziły”, więc czemu się dziwią.
Gisèle Pelicot kłamstwa co do faktów zarzucić się nie dało. Są przecież nagrania, które pokazują cały akt. Widać na nich, że ofiara jest całkowicie nieprzytomna i co konkretnie robią poszczególni oskarżeni. Widać, że Dominique Pelicot niektórych instruuje, a niektórym pomaga, trzymając ciało żony. Widać, jak sam ją gwałci – zresztą przyznał się do tego, ucinając spekulacje na temat motywów. – Było to spełnienie mojej fantazji o ujarzmieniu kobiety nieujarzmionej – stwierdził.
Prawda materialna jest bezsporna. Interpretacje i emocje to co innego. Wilcze prawo obrońców – szukać haczyków: a że Gisèle Pelicot dawno temu miała romans, jeździła na plażę naturystów… To wprawdzie nikogo dzisiaj nie bulwersuje, a już na pewno trudno dostrzec w tym argumenty w obronie oskarżonych, ale warto pokazać sądowi i publiczności, że „taka święta to ona nie była”. Tego też boją się osoby pokrzywdzone: że zostaną unurzane w błocie, nawet jeśli ich przeszłość nie ma żadnego związku ze sprawą. – Gwałt to jedyne przestępstwo, w którym ofiara czuje się zawstydzona, a sprawca niewinny – powiedziała Irene Thiéry, socjolog rodziny, przypominając słowa Jeana-Claude’a Chasnaisa, autora „Histoire de la violence en Occident de 1800 à nos jours” (Historii przemocy na Zachodzie od 1800 r. do współczesności).
Dla Gisèle Pelicot wywlekanie przeszłości to pewnie nic w porównaniu z oglądaniem potwornych materiałów wideo z sobą samą w roli głównej, w obecności oskarżonych, sądu, publiczności. Ale – jak mówi – chciała, żeby proces Pelicot stał się procesem systemu, który umożliwił to, co jej zrobiono. I żeby wstydzili się ci, którzy powinni się wstydzić, a nie ona – ofiara 51 obecnych na sali mężczyzn i przynajmniej 10 kolejnych, których nie udało się zidentyfikować. A także patriarchatu, który dał im okazję i wymówki.
Oskarżeni
Większość z nich nie uważa się za gwałcicieli. Może libertynów, ale na pewno nie gwałcicieli. Zapewniali, że nie szli do domu Pelicotów z zamiarem dokonania gwałtu. Przekonywali, że nie działali z premedytacją. Niektórzy zeznali, że zostali zaproszeni na wieczór i nie wiedzieli, co zastaną na miejscu (choć to mało wiarygodne, skoro umawiali się na forum, na którym widniały „recenzje” wystawione przez poprzednich „gości”). Inni myśleli, że to po prostu erotyczna gra. Że skoro mąż „udostępnia” im żonę, to wszystko jest w porządku, bo ma prawo rozporządzać jej ciałem. Albo uznali, że mają do czynienia z jakąś „zgodą dorozumianą”. Podczas przesłuchania jeden z nich zapytał, jak miałby ustalić, czy kobieta się zgodziła na stosunek, skoro była nieprzytomna i nie mogła nic odpowiedzieć. Nie przeszkodziło mu to ją zgwałcić. Gwałcicielem się jednak nie czuje, bo przecież ona nic nie czuła.
Większość nigdy nie miała kłopotów z prawem. Mają od 24 do 69 lat. Są poważnymi ludźmi, pracują (wśród nich są m.in. kierowca, dziennikarz, pielęgniarz i strażak). I mają rodziny. Partnerki kilku oskarżonych przyszły zaświadczyć przed sądem, że to przyzwoici mężowie czy narzeczeni, nigdy nie podnieśli na nie ręki, nie przejawiają skłonności do przemocy, są wzorowymi ojcami. Nie ma w nich nic z gwałciciela, nie byliby do tego zdolni. Gisèle Pelicot odpowiedziała im: „ja też takiego miałam w domu”. A na nagraniach widać, co robili. Kryminolodzy przypominają, że gwałciciel i drapieżnik seksualny to nie to samo – ten pierwszy nie musi aktywnie poszukiwać ofiary. Może po prostu skorzystać z okazji. „Nazywanie tego okazją to wynik mechanizmów patriarchalnych” – dorzucają działaczki organizacji feministycznych. Mówią, że to proces „Monsieur Tout le Monde”, co można przetłumaczyć jako „pana Jakkażdego”, przeciętniaka, który niczym się nie wyróżnia – ani na plus, ani na minus. I że każdy mężczyzna może się stać gwałcicielem w odpowiednich warunkach. Takie warunki daje im zaś patriarchat, który z ciała kobiety czyni „okazję”, a z innych kobiet swoje strażniczki.
Do roli jednej z nich urasta np. psycho- analityczka i historyczka Élisabeth Roudinesco. „Przeczytałam 400 stron ekspertyz psychologicznych oskarżonych. Bardzo wielu z nich przeżyło w dzieciństwie poważne traumy: niektórzy byli ofiarami przemocy seksualnej, inni byli jej świadkami między rodzicami. Część przeżyła porzucenie. Byli traktowani jak przedmioty. Takie traumy nie muszą sprawić, że człowiek stanie się przestępcą, ale zawsze dają zaburzonego dorosłego. Jeśli chodzi o pana Pelicot, to gdy był dzieckiem, jego matka poślubiła kolejno dwóch braci i został zgwałcony. Chcę podkreślić, że to nieprawda, iż każdy mężczyzna jest potencjalnym gwałcicielem, oskarżeni w tej sprawie nie są jak każdy. Oni tylko sprawiają takie wrażenie” – oświadczyła Roudinesco.
– Nie wszyscy przeżyli traumy, nie wszyscy są zdeprawowani, nie wszyscy nadużywają pornografii, nie wszystkim brakowało spełnienia potrzeb seksualnych czy uczuciowych – komentowała Irene Thiéry. – Za to w sypialni Pelicotów wszyscy powiedzieli sobie: „ja nie gwałcę”. Żaden nie wziął pod uwagę Gisèle Pelicot ani jej stanu, który wykluczał możliwość świadomej zgody.
Dla mec. Anne Bouillon, pełnomocniczki wielu kobiet zgłaszających przemoc seksualną, w tym dwóch oskarżających Gérarda Depardieu, jest to proces „toksycznej męskości” i „przeciętniaka”. – Nie ma co szukać dodatkowych punktów wspólnych między oskarżonymi w tej sprawie – uważa adwokatka. – Jedyne, co ich łączy, to przekonanie, że w pewnych okolicznościach, kiedy kobieta jest bezbronna – np. śpi albo jest pijana – mają prawo skorzystać z dostępu do niej. Ci mężczyźni nie są „wypaczeniem sytemu”, oni są jego produktem. Tydzień temu występowałam w sprawie dziewczyny, którą zgwałcono, kiedy była po alkoholu. I to mnie uderzyło: sprawca uważał, że nic się nie stało. To jest najważniejsze także w sprawie Pelicot: w naszym społeczeństwie przyjmuje się „swobodny dostęp” do ciała kobiety – i tu oczekuję zmiany. Że zmienimy tę matrycę. Wtedy poświęcenie Gisèle Pelicot do czegoś posłuży – przekonuje Bouillon. O kobietach mówi: – Dlaczego uczymy nasze córki, jak się zachować w takim świecie, zamiast zmieniać ten świat? Uczymy je, jak mają się ubierać, jak poruszać po mieście, żeby uniknąć ryzyka gwałtu. Mówię mojej 18-letniej córce, że powinna przykrywać czymś szklankę w dyskotece. Kalibrujemy nasze otoczenie pod ryzyko. Jak z tego wreszcie wyjść? Nie sądzę, żeby pomogło nam w tym przedstawianie sprawców jako patologii. Najważniejsze, co udało się pani Pelicot i jej adwokatom, to uczynienie z tego procesu trybuny dla ofiar, sprawienie, że nie da się już odwracać wzroku – mówiła Anne Bouillon. – Gisèle Pelicot nie zgodziła się na proces za zamkniętymi drzwiami i od tego momentu to już jest sprawa polityczna, która stawia pytanie, co zrobimy po oskarżeniu przez tę dzielną kobietę całego społeczeństwa wbrew własnym interesom.
Publiczność
Warto podkreślić, że Gisèle Pelicot zażądała procesu otwartego dla publiczności. Podobnie było w innej ważnej sprawie, która stała się kamieniem milowym we francuskim prawie karnym.
W 1978 r. opinia publiczna z wypiekami na twarzach śledziła proces z Aix-en-Provence. W 1976 r. dwie młode kobiety – turystki z Belgii – przyjechały na wakacje do Calanque de Morgiou nieopodal Marsylii. Chciały dotrzeć na kamping dla nudystów. Ostatecznie w wyniku fatalnego zbiegu okoliczności rozbiły namiot poza jego terenem. Tego samego wieczoru w ich obozie pojawił się rybak Serge Petrilli. Kiedy jego awanse nie przyniosły skutku, skrzyknął dwóch znajomych, by napaść na kobiety. Mężczyźni bili je i gwałcili przez wiele godzin (jedna zaszła w ciążę). Po tym, jak zgłosiły się na policję, nadzorująca postępowanie sędzia śledcza Ilda di Marino postawiła sprawcom zarzuty „napaści i pobicia niepowodującego niezdolności do pracy przez okres dłuższy niż osiem dni”. Odmówiła ścigania mężczyzn za gwałt, twierdząc, że nie ma dowodu, iż nie było zgody na współżycie.
Kwalifikację czynu udało się zmienić legendarnej we francuskiej palestrze mec. Gisèle Halimi. Ostatecznie udowodniono gwałt głównemu oskarżonemu, a pozostałym pomocnictwo. Efektem głośnego procesu było wpisanie do kodeksu karnego w 1980 r. pierwszej od XIX w. definicji gwałtu. Ofiary zapłaciły wysoką cenę. Obrona podkreślała ich „niemoralność” (nie dość, że nudystki, to jeszcze były w związku). Atakowano je i publicznie lżono. Anne Tonglet, jedna z ofiar, wspominała w 2017 r. na łamach „L’Express”: „To było bardzo brutalne. Pluto na nas, kiedy wchodziłyśmy do sądu. Gisèle Halimi została któregoś dnia spoliczkowana”.
Z reportaży telewizyjnych z tamtego czasu przebija atmosfera nienawiści do ofiar, często zresztą przypominanych. Gospodynie domowe w średnim wieku wygrażające pokrzywdzonym kobietom i ich pełnomocniczkom, gwizdy, wrogie komentarze. To jeszcze bardziej szokujące w zestawieniu z dzisiejszymi reakcjami: na Gisèle Pelicot codziennie czekało kilkaset osób wyrażających wsparcie. W większości kobiety, choć wśród publiczności są też mężczyźni, głównie młodzi. Jak relacjonują reporterzy, to oni najczęściej zamykali oczy, kiedy prezentowano materiał dowodowy. Gwizdy leciały w stronę oskarżonych, którzy przechodzili przez oddzielną bramkę. Gisèle Pelicot podkreśla, że robi to wszystko dla innych ofiar – kobiet i mężczyzn, którzy doświadczyli przemocy seksualnej.
W tym tygodniu zakończyły się mowy końcowe. Prokurator zażądał od czterech lat (dla mężczyzny, który nie dopuścił się penetracji) do 20 lat kary – najwyższej możliwej za gwałt ze szczególnym okrucieństwem – dla Dominique’a Pelicota. Większości grozi 10–15 lat. Jak podkreślają media, powyżej średniej. Ogłoszenie wyroku ma nastąpić 20 grudnia.
Czy sprawa gwałtów w Mazan stanie się „nowym procesem z Aix”? Czy wpłynie na zmianę prawa? Możliwe, ale nie pewne. Na razie premier (dziś już były)zapowiedział zwiększenie liczby szpitali, które mogą przyjmować zgłoszenia przypadków gwałtu. To niewiele poprawi sytuację. Najważniejsze, żeby wnioski z procesu dotarły do tych – wcale nie tak nielicznych, jak mogłoby się wydawać – którzy wciąż narzekają, że „niedługo będzie trzeba prosić o zgodę na piśmie”. ©Ⓟ
Szara strefa przemocy
Pod wpływem ruchu #metoo w ostatnich pięciu latach 17 państw Europy wprowadziło przepisy, które przesądzają, że uprawianie seksu bez obopólnej zgody jest gwałtem. Regulacje oparte na takiej przesłance działają już w USA, Kanadzie, Australii, Nowej Zelandii czy Izraelu. W każdym są sformułowane nieco inaczej, lecz łączy je wyraźna zmiana perspektywy: użycie przez sprawcę siły i przymusu – czy to fizycznego, czy psychicznego – przestało być warunkiem skazania go za gwałt. ©Ⓟ