Wybory prezydenta USA po raz kolejny okazały się przełomowe. Amerykanie mieli okazję wybrać kobietę, do tego kolorową – ale szansę odrzucili. Z kolei Trump nie pozostawił wątpliwości, że nowy rząd będzie tworzył wespół z religijną prawicą oraz nacjonalistami – przywilejami znów mają się cieszyć mężczyźni, kobiety zaś mogą stracić to, co w ostatnim półwieczu wywalczyły. Alarmująca i opłakana w skutkach dla wszystkich, nie tylko dla przegranych demokratów, jest też skala dezinformacji, którą można było zaobserwować podczas głosowania.
Co zatopiło Harris?
Gdy analizowano wyniki wyborów, okazało się, że Kamala Harris nie zyskała zaufania młodych. Szczególnie wśród mężczyzn – w porównaniu z wynikami Joego Bidena sprzed czterech lat poparcie dla demokratów w tej grupie spadło aż o 30 pkt proc.
Eksperci, a wśród nich Richard Reeves, szef American Institute For Boys And Men, zgodnie tłumaczą: prowadząc kampanię tak mocno opartą na polityce tożsamości, znaku rozpoznawczym obecnej Partii Demokratycznej, Harris poczyniła katastrofalne w skutkach założenie, że problemy mężczyzny mogą zdominować problemy jego partnerki, siostry, matki. To z kolei wynikało z innego równie błędnego konceptu, że gotowa na przywództwo kobiety Ameryka jest przygotowana i na to, by to sprawy kobiet wybrzmiewały w wyborach jako wiodące. „(Demokraci) apelowali do mężczyzn: jeśli zależy ci na kobietach, które kochasz, głosuj na nas. A może nie chcesz na nas głosować, bo w głębi ducha jesteś jeszcze trochę seksistą? Próby takiego właśnie zawstydzania czy wpędzania w poczucie winy okazały się nieskuteczne” – mówił Reeves dziennikowi „The Guardian”.
Pytanie, czy młoda manosfera (sieć męskich społeczności internetowych, z mocnymi akcentami antyfeministycznymi i seksistowskimi) zagłosowałaby inaczej, gdyby Harris prowadziła w tej grupie lepszą kampanię? Nie. Trump po mistrzowsku rozegrał młodych psychologicznie. Nie tylko ich widział i słyszał (w internetowy świat „kumpli i ziomali” wprowadził go jego 18-letni syn Barron), ale ich żalom i urazom wobec życia, w którym są coraz mocniej wyprzedzani przez kobiety, przeciwstawił świat, któremu oprzeć się nie mogli. Obiecał im powrót społeczeństwa patriarchalnego, a wiele społecznych, a zwłaszcza ekonomicznych, bolączek Ameryki złożył na karb systemowego gnębienia i tłumienia „męskości” właśnie.
Ten przekaz wzmacniał postawą klasycznego seksisty, mizogina i antyfeministy, którą z rozmachem epatował publicznie. Nie dajmy się przy tym zwieść myśleniu, że Trump taki po prostu jest. Jego trzecią kampanię prowadzili wybitni stratedzy, a przewodziła im Susie Wiles, którą po głosowaniu Trump od razu nominował na szefową gabinetu. Nie wdając się w dywagacje, jaką osobą Trump jest w życiu prywatnym, w kampanii chodziło o to, by uwiarygadniać składane przez niego obietnice. Demonstrować, że postulowany powrót do przeszłości jest możliwy.
Portretując demokratów jako partię kobiet, Trumpowi udało się osiągnąć zresztą dużo więcej. Sprawił, że nie tylko młodzi mężczyźni – lecz także duża część męskiego elektoratu, w tym Latynosi, którzy do 2020 r. głosowali głównie na demokratów – potraktowali wybory jako referendum w sprawie mężczyzn. „Trump zapunktował o wiele mocniej, niż się spodziewano, w grupie młodych mężczyzn, a Harris wypadła dużo gorzej, niż się spodziewano, w grupie młodych kobiet. To niespodzianka. To znaczy, że wybory, w których najważniejsze miały być głos i sprawy kobiet, okazały się wyborami na temat tego, czego chcą mężczyźni” – podsumował Reeves.
Inflacja i COVID-19
Te wybory to też policzek, który Amerykanie wymierzyli partii rządzącej za to, że w codziennym życiu wciąż odczuwają skutki pandemii. Mowa o dramatycznym skoku cen żywności i artykułów pierwszej potrzeby. W zmianie perspektywy nie pomaga fakt, że pandemia kosmicznie wywindowała ceny wynajmu oraz samych nieruchomości, a Fed podniósł oprocentowanie kredytów, przez co marzenie o własnym lokum stało się dla rzeszy Amerykanów tym bardziej nieosiągalne. Mało kto więc słuchał Harris, która przekonywała, że dzięki demokratom kraj uniknął recesji, a teraz rozwija się nawet w szybkim tempie. Trafnie ujęła to publicystka magazynu „The Atlantic” Annie Lowrey: „Inflacja nigdy nie jest częścią wyłącznie historii ekonomicznej, to także opowieść psychologiczna. Ludzie uważają, że wzrost płac to efekt ich własnej pracy, podczas gdy wysokie koszty to problem polityczny, który powinien rozwiązać prezydent”.
Harris prezentująca się jako kandydatka „otwierająca drzwi do lepszej przyszłości” i usiłująca dotrzeć do wyborców z przekazem, że gospodarka odzyskała wigor, została uznana za szarlatankę. Skorzystał na tym rywal. Kreował alternatywną rzeczywistość, w której w miarę postępowania kampanii amerykańska gospodarka popadała w coraz większą ruinę. W przeddzień wyborów Trump zadeklarował, że kryzys osiągnął już takie rozmiary jak w roku 1929 r. i jest tylko kwestią czasu, kiedy wynędzniali Amerykanie znów zaczną rzucać się z okien z rozpaczy. Wyborcy dawało to poczucie, że kandydat republikanów prowadzi walkę z kłamstwem rządzących, a w związku z tym lepiej nadaje się na przywódcę – nie mówiąc już o tym, jak wielką rolę w kształtowaniu tych poglądów odgrywał lęk przed wieszczoną przez Trumpa „gospodarczą apokalipsą”.
Szaleństwo dezinformacji
Czy Harris w ogóle miała szanse z takim rywalem wygrać? A biorąc pod uwagę, kim jest jej rywal – seksista i mizogin – czy demokraci zwiększyliby szanse, wystawiając mężczyznę? Dołączam w tym sporze do grupy uznającej, że żaden ich kandydat prowadzący kampanię w sposób tradycyjny nie sprostałby temu zadaniu. Można było nawiązać równorzędną walkę z Trumpem tylko wtedy, gdyby się zaczęło używać takiego samego oręża, co on. Czyli kłamstwa i dezinformacji.
Jednak nawet wtedy Trump miałby przewagę. Kampanie dezinformacyjne działające na jego korzyść i tak były silniejsze. Dlaczego? Bo w dużej mierze włączyli się w nie rywale Ameryki: Rosja i Chiny. Państwa zainteresowane ponownym osadzeniem Trumpa w Białym Domu, bo rozumiejące, że pogłębianie społecznych podziałów, jakie ta prezydentura za sobą przyniesie, oznacza wewnętrzne osłabienie Ameryki, co z kolei uczyni z niej słabszego gracza na międzynarodowej arenie.
Jakie były przykłady tej dezinformacji? Pojawiały się informacje, iż wojna w Ukrainie to ustawka, a jej jedynym celem jest wzbogacenie się Zełenskiego (uwierzyła w to rzesza wyborców polskiego pochodzenia). Pojawiały się wiadomości, że pierwszym ruchem Harris jako prezydentki będzie podpisanie ustawy dającej małym dzieciom prawo do zmiany płci bez wiedzy i zgody prawnych opiekunów. Warto tu dodać, że Harris nie zapunktowała u rodziców, przemilczając w kampanii inny, całkiem realny problem: spór o dopuszczanie osób transpłciowych do rywalizacji po stronie dziewcząt w szkolnych zawodach. Amerykanie byli też bombardowani informacjami, iż Harris nic sobą nie reprezentuje i jest niekompetentna. Na jej niekorzyść działał czas. – Miała tylko trzy miesiące, by pokazać się wyborcom (…). Musiała więc wybrać: czy się im przedstawia, czy też poświęca czas i energię na walkę z nieprawdziwymi opowieściami na swój temat. Wybrała to pierwsze, dlatego dużo łatwiej było rozsiewać o niej dalsze nieprawdziwe informacje – wyjaśnia John Wihbey, szef ośrodka Internet Democracy Initiative przy Northeastern University w Bostonie.
Heather Cox Richardson, historyczka i politolożka z Boston College oraz popularna komentatorka, już w kilka godzin po ogłoszeniu wyników podała: „Użytkownicy X zauważyli kolosalny spadek liczby swoich obserwujących, prawdopodobnie w wyniku dezaktywacji botów, które stały się niepotrzebne”. Tworząc zaś kontekst dla tego, z czym mieliśmy do czynienia, wyjaśniała: „Technika tworzenia wirtualnej rzeczywistości politycznej ma wśród rosyjskich technokratów własną nazwę. To «technologia polityczna». Opracowali oni kilka takich technik, a głównym zadaniem każdej z nich było tworzenie fałszywego przekazu, który miał na celu kontrolę debaty publicznej. W ten sposób byli w stanie zasadniczo wypaczyć demokrację – system, w którym wyborcy wybierają liderów, zamienić w system, w którym wyborcy tylko zatwierdzają liderów, ale po tym, jak zostaną zmanipulowani, na kogo powinni głosować”.
Nie można też nie wspomnieć o roli, jaką w szerzeniu dezinformacji odegrała platforma X i sam jej właściciel Elon Musk, miliarder włączony w kampanię Trumpa (został już nawet mianowany na przyszłego szefa nowo utworzonego Departamentu Rządowej Efektywności, DOGE). Jak podał waszyngtoński oddział think tanku Center For Countering Digital Hate, od lipca, momentu, gdy Musk oficjalnie poparł Trumpa, pełne kłamstw i fake newsów posty miliardera na platformie X doczekały się 17 mld odsłon – ponad dwa razy tyle, co wszystkie inne reklamy wyborcze opublikowane na platformie razem wzięte. Najwięcej, bo prawie 50 mln odsłon, miały posty o tym, że demokraci zwożą do Ameryki nielegalnych migrantów, którzy będą głosować na Harris.
Tylko na mnie patrz
I rzecz być może najważniejsza. Wygrana Trumpa to także zasługa jego widoczności w mediach. Jeśli przyjrzeć się obu kampaniom pod kątem najważniejszych przekazów dla telewizji oraz internetu, to Kamala Harris pojawiała się w nich najczęściej jako migawka, podczas gdy Trump rozpychał się łokciami i codziennie wypełniał sobą niemal całą medialną przestrzeń. Można rzec, że unosił się nad Ameryką niczym float – gigantyczna, dmuchana maskotka, jakich Amerykanie używają podczas parad.
Wynikało to z faktu, że to, co mówił i robił, bardzo często szokowało, podczas gdy Harris, wyczulona na to, by zawsze zwracać się do wszystkich Amerykanów, świadomie unikała skandali. W wyścigu po oglądalność i klikalność przegrywała więc z kretesem, nawet w sprzyjających sobie mediach. Gdy więc chwaliła młodzież w Wisconsin za zaangażowanie w akcje na rzecz walki ze zmianami klimatycznymi, Trump ubierał się w kamizelki odblaskowe i podjeżdżał na wiece śmieciarką. Gdy ona przestrzegała Amerykę przed utratą reformy zdrowia Obamacare, Trump spotykał się z Tuckerem Carlsonem, by rozmawiać z nim o atakach szatana oraz o tym, że Liz Cheney, republikanka, która poparła Harris, powinna za swoją polityczną zdradę stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Trump posunął się nawet do tego, że symulował na scenie seks oralny z mikrofonem. To tylko kilka przykładów z ostatniego tygodnia przed wyborami.
Tom Nichols, ekspert ds. bezpieczeństwa i były doradca polityczny na Kapitolu, nie bawiąc się w niuanse, opisał relacje między wykorzystującym media jako platformę sprzedaży Trumpem a jego wyborcami-konsumentami jako handlowe. „Oczywiście niektórzy wyborcy wciąż upierają się, że prezydenci niczym magicy kontrolują ceny podstawowych dóbr. Inni mają szczere obawy dotyczące migracji lub odpowiedzieli na hasła pobrzękujące faszyzmem i natywizmem. Jeszcze inni po prostu nigdy nie zagłosowaliby na kobietę, zwłaszcza czarnoskórą. Ale ostatecznie większość wyborców zagłosowała na Trumpa, bo łaknęła tego, co im zaoferował: nieprzerwany reality show oparty na wściekłości i żalach” – napisał w „The Atlantic”.
Jeszcze nie ten moment
Najtrudniejsze zostawiłam na koniec. Odpowiadając na pytanie, dlaczego nie ujrzymy Kamali Harris w Białym Domu, musimy przyznać, że przesądziły o tym też „podwójne więzy”, „ambiwalentny seksizm” i jej kolor skóry.
Na prezydentkę Amerykanki czekają od dawna, zaś liczba pań, które stawały do walki o Biały Dom, idzie w dziesiątki. Rok 2024 po raz kolejny pokazał, że przegrywają, bo nie pasują do szablonu, według którego prezydent powinien być „wykrojony”. A ma to być osoba silna oraz roztaczająca aurę nieugiętości, a także wygrażająca pięścią wszystkim tym, którym marzy się odebranie Ameryce jej potęgi i wielkości. Slogan wyborczy Trumpa „Make America Great Again” to idealna gra pod te lęki, napędzane jednocześnie tęsknotą, powszechną szczególnie wśród starszych pokoleń, za okresem złotego powojnia, kiedy to pod rządami silnych mężczyzn Ameryka kwitła.
Znana lingwistka Robin Lakoff, autorka głośnej książki „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety), już pół wieku temu nazwała to zjawisko „double bind” – podwójnymi więzami, którymi spętane są polityczki. „Jeśli jakaś rola podświadomie łączy się w naszym wyobrażeniu z pewnymi konkretnymi cechami, to człowiek, który tych cech nie posiada, nawet gdyby odgrywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny” – pisze Lakoff.
Po kampanii Hillary Clinton, która w 2016 r. przegrała z Trumpem, bo rzekomo „nie inspirowała”, eksperci dodali do słownika wyborczego kolejne hasło: ambiwalentny seksizm. To termin ukuty w 1996 r. przez psychologów Petera Clicka i Susan Fiske. Opisuje on postawę mężczyzny, który wspiera kobietę, gdy ta realizuje się w tradycyjnych rolach kobiecych, ale przejawia wobec niej wrogość, gdy dąży ona do władzy bądź szuka realizacji w profesjach tradycyjnie przypisywanych mężczyznom.
Jeśli chodzi o kolor skóry Harris, to dobra wiadomość jest taka, że biały elektorat potencjalnie motywowany rasowo zagłosował na Trumpa mniej licznie niż wcześniej. Odpowiadać za to może osobny czynnik – wybory potwierdziły, że coraz większą rolę odgrywa w nich stopień edukacji, przy czym ludzie wykształceni mocniej skłaniają się ku demokratom. Nie jest żadną tajemnicą, że biała populacja w Ameryce jest lepiej wyedukowana – można więc wnioskować, że to dlatego w grupie białych mężczyzn po studiach nastąpiła zmiana. I dlatego poparli Harris, choć osiem lat temu przede wszystkim głosowali na Trumpa. Wśród białych wykształconych kobiet od dawna popierających demokratów Harris zdobyła zaś o 9 pkt proc. więcej niż Hillary Clinton w 2016 r. i o 7 pkt proc. więcej niż Joe Biden w 2020 r.
Zła wiadomość jest taka, że słuchając, w jaki sposób Trump bez zahamowań opisywał Harris – np. „czarna suka”, „czarne gówno”, „czarna prostytutka” – a zwłaszcza obserwując entuzjastyczną reakcję na te obelgi, nie można nie wracać myślami do słów wypowiedzianych przez Condoleezzę Rice. Komentując w 2008 r. kampanię prezydencką Baracka Obamy, sekretarz stanu w administracji George’a W. Busha, a jednocześnie pierwsza Afroamerykanka na tak wysokim stanowisku w USA, zawyrokowała: „Ameryka być może wybierze czarnoskórego prezydenta. Ale na czarnoskórą prezydentkę nie jest gotowa i jeszcze długo nie będzie”.
W 2024 r. na pewno gotowa nie była. Wygląda na to, że wciąż nie jest gotowa na żadną kobietę w Białym Domu. ©Ⓟ
Największy polityczny comeback w historii
Nawet zapiekli krytycy Donalda Trumpa nie mogą zaprzeczyć, że powrót do Białego Domu po czteroletniej przerwie, którą wypełniły mu batalie prawne i konflikty z niedawnymi sojusznikami, jest wyczynem spektakularnym. Media, zarówno te konserwatywne, jak i liberalne, zgodnie okrzyknęły to największym politycznym comebackiem w historii. Po tym, jak 6 stycznia 2021 r. tłum prawicowych ekstremistów zaatakował Kapitol, aby wedle życzenia swojego patrona nie dopuścić do zatwierdzenia wygranej Joego Bidena, szerzyły się głosy, że Trump jako polityk się skończył. Snuto fantazje, jak zamyka się w swojej luksusowej enklawie w Palm Beach, by dołączyć do grona zapomnianych, „jednorazowych” prezydentów, o których słyszy się głównie przy okazji ich problemów zdrowotnych.