Urzędy pracy wspierają integrację osób poszukujących zatrudnienia i zainteresowanych pracodawców. Część procesu dzieje się jednak spontanicznie, co sprzyja powstawaniu szarej strefy.
Z Rafałem Rogalą rozmawiają Marek Mikołajczyk i Karina Strzelińska
Polska dopiero co dorobiła się oficjalnej strategii wobec migracji. Przez ponad trzy dekady zaniedbaliśmy przygotowania do takich wyzwań?
ikona lupy />
Rafał Rogala w latach 2007–2019 
szef Urzędu ds. Cudzoziemców, 
senior manager 
w zespole imigracyjnym EY Polska / Materiały prasowe / Fot. Tomasz Boniecki/Materiały prasowe

Tak bym tego nie ujął. Polska była przez długi czas krajem wyraźnie homogenicznym – jednym z nielicznych w Europie, obok Rumunii – z niewielką liczbą cudzoziemców zamieszkujących tu dłużej niż 12 miesięcy. W latach 90. i zaraz po roku 2000 ich liczba nie przekraczała 100 tys. rocznie. Trudno było wówczas uzasadnić potrzebę polityki migracyjnej. Wielu przyjezdnych stanowili obywatele starej Unii Europejskiej pracujący u nas lub otwierający tutaj biznesy, czasem dołączający do rodzin. Wcześniej do Polski migrowali inni cudzoziemcy, przykładowo społeczność wietnamska. Osiedlali się w naszym kraju od lat 70., lecz ich liczba również nie była duża. Dopiero około 2010 r. migracja do Polski zaczęła przybierać na sile. Znacząca fala miała miejsce w 2014 r., po pierwszej agresji Rosji na Ukrainę. Zjawisko to intensyfikowało się, szczegól nie jeśli chodzi o migrację ekonomiczną, choć już od czasu wojen czeczeńskich mieliśmy stały napływ uchodźców ze Wschodu.

W latach 90. przyjęliśmy dużą grupę Czeczenów, ale mimo sporego ich napływu – oczywiście mniejszego niż po wybuchu wojny w Ukrainie – ta społeczność na co dzień pozostaje raczej niewidoczna. Dlaczego?

Model był ten sam – te osoby przybywały przez wyznaczone przejścia graniczne, głównie w Terespolu, jednak wjeżdżały do Polski bez wiz. Składały wnioski o objęcie ochroną międzynarodową, co legalizowało ich pobyt, a ich dane umieszczano w stosownym rejestrze. Czeczeni nie zatrzymywali się jednak w Polsce. Większość z nich kontynuowała podróż, udając się do Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Francji, gdzie istniały już starsze diaspory. Fala migrantów po pierwszej wojnie czeczeńsko-rosyjskiej miała lepsze wykształcenie, a część z tych osób osiedliła się w Polsce, tworząc zalążki minidiaspory. Do nich dołączały kolejne osoby, jednak nigdy nie uformowała się tu większa, zintegrowana społeczność. Dziś szacuje się, że w Polsce mieszka od kilkunastu do dwudziestu kilku tysięcy osób narodowości czeczeńskiej.

A ile przybyło łącznie do Polski?

Pamiętam, że posługiwaliśmy się liczbą rzędu 100–120 tys., co wydaje się bliskie rzeczywistości, bo przypadki nielegalnego przekraczania granicy stanowiły niewielki odsetek. Jak mówiłem, osoby te zazwyczaj traktowały Polskę jak kraj tranzytowy. Większość była jednak zawracana na mocy procedury dublińskiej, zgodnie z którą wniosek o ochronę międzynarodową powinien rozpatrzyć pierwszy bezpieczny kraj wjazdu – w tym przypadku Polska. Niemniej zdarzały się ucieczki migrantów w Niemczech czy Francji, często komplikujące powroty. W praktyce proces ten często wyglądał jak cykl – transfer z Polski do Europy Zachodniej, zawrócenie na mocy procedury dublińskiej, ponowne rozpatrzenie wniosku, a czasem kolejna ucieczka i transfer. W sytuacjach, gdy taka osoba nie otrzymała ochrony, procedura kończyła się deportacją do Federacji Rosyjskiej. Natomiast ci, którzy spełniali kryteria, uzyskiwali status uchodźcy lub ochronę uzupełniającą. Szczególnie że w czasie trwania konfliktu pobyt w Czeczenii uznawano za zagrożenie życia lub zdrowia, co automatycznie kwalifikowało do ochrony uzupełniającej.

Czy wiemy, jak Czeczeni poradzili sobie w Polsce? Biorąc pod uwagę, że to relatywnie mała grupa, trudno pewnie mówić o rozbudowanym systemie integracji.

System integracji istnieje dla osób, które uzyskują ochronę międzynarodową, i jest realizowany przez powiatowe centra pomocy rodzinie. Program ten trwa rok i oferuje wsparcie finansowe, edukacyjne oraz pomoc w znalezieniu mieszkania i pracy. Po zakończeniu programu te osoby często znikały z systemu, oczywiście jeśli nie korzystały z dalszej pomocy społecznej.

W Polsce funkcjonuje dziewięć otwartych ośrodków dla cudzoziemców. W 2017 r. odwiedziłem jeden z nich – w Grupie koło Grudziądza. Większość mieszkańców stanowili właśnie Czeczeni. Uderzyło mnie wtedy, że ci ludzie są tam pozostawieni właściwie sami sobie. Nie mieli żadnych perspektyw w tak małej miejscowości.

To prawda. Ważny jest jednak kontekst. W 2017 r. mieliśmy dobre rozeznanie sytuacji w Czeczenii. Wiedzieliśmy, kto może uzyskać ochronę międzynarodową po rozpatrzeniu wniosku. Ta liczba nie była zbyt duża. A negatywna decyzja oznaczała jedno: powrót do kraju. Zapewnialiśmy więc w trakcie trwania procedury w ramach pomocy socjalnej niezbędne, humanitarne wsparcie – zakwaterowanie, wyżywienie, edukację. Organizowaliśmy również programy preintegracyjne, współpracując z organizacjami pozarządowymi i – w przypadku ośrodka w Grupie – lokalną szkołą. Ale – co bardzo istotne – pobyt w ośrodku to rozwiązanie tymczasowe, do czasu uzyskania decyzji. W związku z tym budowanie nadmiernych oczekiwań w tym zakresie nie byłoby właściwe. W całej Europie ten system wygląda podobnie. Nie angażuje się dużych zasobów, ponieważ większość tych osób otrzymuje decyzje negatywne.

Kto dziś zamieszkuje ośrodki dla cudzoziemców?

W ostatnich latach zmieniła się grupa osób, które przekraczają polską granicę i ubiegają się o ochronę międzynarodową. Dziś to głównie Afgańczycy i Syryjczycy.

Parę lat temu byli też Ukraińcy.

Po 2022 r. wdrożono specustawę, która zapewnia im ochronę czasową. Ten model nie jest w gestii szefa Urzędu ds. Cudzoziemców. Ukraińcy mogą co prawda ubiegać się o ochronę międzynarodową i trafić do takiego ośrodka, ale zwykle wybierają inną opcję – korzystają ze świadczeń wspierających i sami organizują sobie pobyt w Polsce.

Pana zdaniem państwo finansuje ośrodki wystarczająco?

Poszedłbym nieco dalej. Potrzeby całego systemu administracyjnego wokół migracji są niedoszacowane – od systemu azylowego i finansowania ośrodków po legalną imigrację. To m.in. dlatego w urzędach wojewódzkich tworzą się długie kolejki – brakuje urzędników, którzy mogliby rozpatrywać wnioski w ustawowym czasie. Ten system nie był odpowiednio rozwijany. Ale wiem, że są podejmowane działania, ażeby go odpowiednio dotować. Mam nadzieję, że tak się stanie.

W tej chwili w naszym kraju przebywa ok. 2 mln obywateli Ukrainy. Wiceminister spraw wewnętrznych Maciej Duszczyk w sierpniowej rozmowie z DGP podkreślił, że „nie zna w historii procesów migracyjnych tak bezkonfliktowego i aksamitnego procesu włączania bardzo dużej liczby obywateli danego państwa do społeczeństwa dominującego”. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem?

Tak. I mówię to na podstawie swoich doświadczeń i obserwacji innych kryzysów migracyjnych, jak napływ migrantów do Grecji w 2015 r. czy przyjęcie miliona syryjskich uchodźców w Niemczech. Możemy też wspomnieć o Szwecji i problemach związanych z napływem małoletnich bez opieki. Napływ uchodźców z Ukrainy w 2022 r., mimo pewnych trudności, przebiegł o wiele sprawniej dzięki dyrektywie o ochronie tymczasowej – pierwszy raz aktywowanej w ramach wspólnego systemu azylowego UE. To znacząco odciążyło systemy azylowe i migracyjne, zwłaszcza w Polsce, która przyjmowała dziesiątki tysięcy osób dziennie. Bez tego żaden system azylowy na świecie nie byłby w stanie udźwignąć takiego napływu.

No i większości Ukraińców państwo nie musiało utrzymywać...

Jak powiedział Ronald Reagan, nie ma lepszego programu socjalnego niż praca. Obywatele Ukrainy, którzy składali wnioski o ochronę międzynarodową po aneksji Krymu przez Rosję i wojnie na Donbasie, formalnie nie mogli pracować, a i tak ich pierwsze pytania dotyczyły właśnie możliwości podjęcia pracy w Polsce. To podejście było inne niż w przypadku pozostałych grup migrantów. Umożliwienie swobodnego dostępu do rynku pracy dla beneficjentów ochrony czasowej po wybuchu pełnoskalowej wojny było świetnym posunięciem. Wyzwaniem było jednak dostosowanie rynku – wiele osób przybywających z Ukrainy to kobiety z dziećmi oraz starsze osoby, których umiejętności nie zawsze odpowiadały potrzebom rynku. Pracodawcy musieli się przystosować – ich reakcja była faktycznie imponująca. Ocenia się, że około 65–70 proc. uchodźców z Ukrainy weszło na polski rynek pracy, podczas gdy w Niemczech ten wskaźnik wynosi zaledwie ok. 30 proc.

Z czego wynika ta różnica?

Głównie z bariery językowej. Strategia migracyjna słusznie wskazuje, że kluczem do skutecznej integracji jest znajomość języka, dająca nadzieję na szybkie wejście w społeczeństwo przyjmujące. Jednakże dokument nieco pomija fakt, że integracja to proces dwukierunkowy – nie tylko cudzoziemcy powinni integrować się z naszym społeczeństwem, lecz także my musimy się na nich otworzyć.

Od wybuchu wojny minęło dwa i pół roku. Czy jako państwo, w obliczu wyzwań m.in. demograficznych i ekonomicznych, w pełni wykorzystujemy potencjał, jaki dał nam napływ Ukraińców do kraju?

Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Częściowo tak – mamy ponad 900 tys. osób, które przybyły z Ukrainy w 2022 r., wiele z nich pracuje zgodnie ze swoimi kwalifikacjami, ponieważ całe firmy przeniosły się do Polski. Jednocześnie wiele osób wciąż pracuje poniżej swoich kwalifikacji, zwłaszcza w zawodach licencjonowanych, jak np. opieka zdrowotna. Osoby te często musiały się przebranżowić. Są również czynniki niezależne od państwa, jak sytuacje osobiste – np. matki z małymi dziećmi, które mogą mieć ograniczony dostęp do żłobków i przedszkoli, co uniemożliwia im pracę na pełny etat. Dlatego apel rządu o większe wsparcie ze strony pracodawców i samorządów jest uzasadniony. Państwo powinno stworzyć ramy integracyjne oraz narzędzia do uznawania kwalifikacji osób o wysokich kompetencjach, co jest jednym z kluczowych założeń strategii migracyjnej. Integracja powinna jednak być wspierana na lokalnym poziomie, aby ułatwić pełne wykorzystanie potencjału tej grupy.

A czy cały proces odbywa się dziś pod pełną kontrolą państwa, czy może raczej w dużej mierze niezależnie od jego działań?

Trochę pod kontrolą, a trochę poza nią. Co mam na myśli? Urzędy pracy intensywnie wspierają integrację zarówno osób poszukujących pracy, jak i pracodawców zainteresowanych ich zatrudnieniem. Część procesu dzieje się jednak spontanicznie, co sprzyja powstawaniu szarej strefy. Rynek pracy i regulacje nie do końca odpowiadają na nasze potrzeby, a potrzeby samych migrantów również nie są w pełni zaspokajane.

Nasza gospodarka naprawdę potrzebuje migrantów?

Nie mam co do tego wątpliwości. Nie jesteśmy w stanie wypełnić niektórych obszarów rynku pracy obywatelami polskimi. Dane Polskiego Instytutu Ekonomicznego wskazują, że do 2035 r. ubędzie na rynku pracy 12,6 proc. osób czynnych zawodowo. Liczba zatrudnionych w edukacji zmniejszy się o 29 proc., w ochronie zdrowia o 23 proc., a w przemyśle – 11 proc. Patrząc na strukturę wydawanych zezwoleń, widzimy, że duża część z nich – ok. 30 proc. – jest wydawana w celu wykonywania prac prostych, z kolei rzemieślnikom i pracownikom wykonującym pracę w przemyśle dodatkowe 28 proc. Nie ma tu mowy o zabieraniu komuś miejsc pracy – po prostu w tych sektorach brakuje kandydatów. Dodatkowo wysoko wykwalifikowani pracownicy stanowią jedynie kilka procent migrantów z zezwoleniami na pracę. Potwierdzają to dane resortu pracy z ostatniego półrocza.

Według strategii migracyjnej państwo powinno wskazywać, jakich pracowników potrzebujemy i w jakich obszarach. Dotychczas był to bardziej spontaniczny proces. Pracodawcy decydowali się na cudzoziemców, choć równie dobrze mogliby zatrudnić Polaków. Ważne jest zachowanie równowagi.

Dane GUS za I kw. tego roku udowadniają, że największe zapotrzebowanie na pracowników dotyczy m.in. takich sektorów jak budownictwo, gastronomia i transport. Tymczasem przyjęta przez rząd strategia migracyjna oraz wypowiedzi Jana Grabca, szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, wskazują, że chcemy ograniczyć napływ taniej siły roboczej do Polski. Czy pana zdaniem nasze potrzeby i założenia strategii nie stoją jednak ze sobą w sprzeczności?

Strategia wskazuje, że niekontrolowany napływ imigrantów zarobkowych może spowolnić procesy automatyzacji i innowacji w polskich firmach. Do pewnego stopnia jest to prawda, ponieważ tania siła robocza może zaspokoić bieżące potrzeby pracodawców. Trudno jednak zgodzić się z tym w odniesieniu do prac prostych – na przykład automatyzacja budowy mieszkań, obsługi w turystyce czy prace w sektorze rolniczym są dziś ograniczone. Jeśli realnie brakuje rąk do pracy w tych sektorach, to należy stworzyć mechanizmy umożliwiające dostęp do nich imigrantom.

A dotychczasowy system przyciągania ich do Polski można było uznać za akceptowalny?

Powiedzmy sobie wprost: mieliśmy liberalny system dostępu do polskiego rynku pracy, z dużą liczbą pozytywnych decyzji dla cudzoziemców i niewielkim odsetkiem odmów – bez dokładnej weryfikacji, kto i gdzie jest potrzebny, co osłabiało ochronę rynku pracy. Kontrola była głównie następcza – służby nie nadążały z monitorowaniem agencji zatrudnienia, które często działały poza nadzorem. Nieuczciwi pełnomocnicy przerzucali pracowników dalej na Zachód, pozostawiając Polskę bez pełnej kontroli nad tym procesem. Model często wyglądał tak, że pojawiał się fikcyjny pracodawca, który wnioskował o zezwolenia na pracę. Z tym zezwoleniem cudzoziemiec uzyskiwał wizę, po to aby wjechać do strefy Schengen, a pracodawca transferował go np. do Norwegii. Wysiłek ponosiła administracja polska, a zyski czerpał pracodawca norweski. To tylko przykład, ale prawdziwy.

Wróćmy do uczciwych przedsiębiorców. Czy istnieje zagrożenie dla polskiego biznesu, jeśli napływ siły roboczej zostanie ograniczony?

Staram się rozumieć obie strony i dostrzegam obawy biznesu. Wiele prac, jak wspomniałem, wymaga obecności człowieka i nie da się ich zautomatyzować, przynajmniej w najbliższym czasie. Brakuje jednak refleksji nad aktywizacją zawodową polskich obywateli, co jest kluczowe w kontekście oczekiwań przedsiębiorców. Jednocześnie istnieją sektory deficytowe, gdzie braki kadrowe wśród Polaków już obecnie są znaczące. Wciąż potrzebujemy cudzoziemców do prac prostych, ale też powinniśmy przyciągać osoby o wysokich kwalifikacjach. Jednocześnie ważne jest, aby Polska, będąca piątą gospodarką w Europie, walczyła o talenty jak reszta Unii. Powinniśmy przyciągać wykwalifikowanych pracow ników, nie tylko kształcić ich dla emigracji. To wymaga usprawnień, które przyciągną cudzoziemców do naszych firm i zagranicznych inwestycji w Polsce. O talenty powinniśmy rzeczywiście zabiegać. Wymaga to stworzenia mechanizmów prawnych zachęcających do przyjazdu do Polski, w razie potrzeby możliwości połączenia z rodziną, wsparcia w zakresie integracyjnym, zarówno dla specjalisty, jak i członków rodziny. Przyciąganie talentów wymaga inwestycji w kluczowe branże, tworzenia atrakcyjnych warunków pracy i płacy, edukacji dla dzieci itp.

W strategii mówi się o umowach bilateralnych, które pozwoliłyby uzupełniać braki kadrowe w określonych sektorach i dawały możliwość łatwego odesłania do kraju pochodzenia, jeśli cudzoziemiec stwarza problemy. Wydaje się to dość instrumentalnym traktowaniem migrantów. Pytanie tylko, czy można w ogóle podejść do tego inaczej.

Umowy readmisyjne, zawierane zarówno przez Polskę, jak i Unię Europejską, są istotne, ponieważ umożliwiają skuteczne zarządzanie migrantami. Nie możemy zakładać, że każdy imigrant ekonomiczny powinien tu pozostać – potrzebne są mechanizmy umożliwiające humanitarny powrót tych, którzy nie mają podstaw do dalszego pobytu. Ale proszę pamiętać, że strategia opiera się na kilku kryteriach korzystnych dla migrantów, w tym m.in. wynagrodzeniu adekwatnym do danego sektora, nie tylko na elemencie readmisyjnym.

Wiceminister Duszczyk podkreśla, że Polska nie chce powtórzyć błędów Niemiec, Szwecji czy Holandii...

Trafnie oddaje to słynne zdanie niemieckiego polityka o tureckich gastarbeiterach: „Zaprosiliśmy siłę roboczą, a przyjechali ludzie”. Zachodnia Europa przeoczyła fakt, że pracownicy, którzy przyjeżdżają, mogą nie wrócić do swojego kraju po zakończeniu pracy. Dlatego strategia mówi o umowach readmisyjnych jako narzędziu nacisku i kontroli. Podkreśla także selektywność w dostępie do terytorium i rynku pracy oraz uwzględnia aspekt integracyjny, by uniknąć powstawania enklaw niezgodnych z wartościami polskiego społeczeństwa.

Wiemy, że będzie teraz opracowywany pakiet implementacyjny strategii – plan na najbliższe pięć lat określający, jakie ustawy i kiedy zostaną wdrożone. Czego pan po nim oczekuje?

Dokumenty implementacyjne są kluczowe dla realizacji strategii. Procedowane są projekty ustaw regulujących na nowo zatrudnianie cudzoziemców, ustawy wdrażającej dyrektywę o pracownikach wysoko wykwalifikowanych, tzw. unijną niebieską kartę, przepisy mające na celu uszczelnienie systemu wizowego czy wreszcie rozwiązania dotyczące polskiego obywatelstwa. Zostały również zapowiedziane prace nad zupełnie nową ustawą o cudzoziemcach. Przed nami wielki znak zapytania, a więc implementacja do polskiego porządku prawnego niektórych postanowień paktu o azylu i migracji. Warto pamiętać też o tym, że część spośród tych zmian będzie mogła zostać wdrożona dopiero za kilka lat, jak chociażby cyfryzacja procedur imigracyjnych. Stąd trzeba także poszukiwać odpowiedzi na dzisiejsze wyzwania. Przede wszystkim liczę na rzetelność w ich przygotowywaniu oraz na włączenie społeczeństwa obywatelskiego – nie tylko biznesu, lecz również uczelni i samorządów – do tego procesu. Szybkie, jednostronnie narzucone decyzje bez konsultacji społecznych mogą nie uwzględniać interesów gospodarczych, biznesowych czy społecznych. ©Ⓟ

Inne kultury będą codziennością

Magdalena Lesińska: Polska staje się państwem wielokulturowym i wieloetnicznym. Tego procesu nie da się zatrzymać. Trzeba założyć, że będziemy dla migrantów coraz atrakcyjniejszym krajem. Dlatego powinniśmy się przygotować na to, że styczność z innymi kulturami stanie się naszą codziennością. Zaczynając od edukacji wielokulturowej w szkołach, czyli nauki o innych religiach, zwyczajach, tradycjach. To niezwykle ważne, bo pozwala zapobiegać demonizacji inności i reagowaniu na nią strachem.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Prawo do azylu to ledwie wycinek polityki migracyjnej”, DGP nr 209 z 25 października 2024 r.