Niepodległości w 1918 r. nie udałoby się nam odzyskać, gdyby nie załamanie się niemieckiego ducha imperializmu. Zapominamy, przytłoczeni doświadczeniem II wojny światowej, że ta pierwsza (Wielka, jak ją wówczas nazywano), kończyła się wielkimi triumfami niemieckiej armii na Wschodzie. Wojna została przegrana, zaś gigantyczny wysiłek narodu przyniósł głód, niekończące się wojowanie i, rzecz jasna, ofiary. Narodowi przestało się chcieć.

Piłsudski, zwolniony przez Niemców z internowania i wieziony specjalnym pociągiem do Warszawy, zauważył, że na dworcach wiszą czerwone chorągwie, a wielu żołnierzy ma czerwone opaski i czerwone kokardki przy czapkach. Trochę było w tej czerwieni nawiązania do bolszewików – ci właśnie z powodzeniem walczyli o władzę w Rosji. Trochę zaś po prostu demonstracji buntu, jakby ówczesnego gestu Kozakiewicza wobec władz. Sypało się. Dzięki temu ten sam Piłsudski rozpoczął w Warszawie negocjacje z Radą Żołnierską, niemiecką (z polską by nie pogadał, bo właśnie wojska polskiego nie było). W rezultacie 80 tys. wojska wyjechało, głównie koleją, z naszej byłej i przyszłej stolicy.

Zawsze mnie dziwiło, że podręcznikowy przykład sukcesu odniesionego głównie siłą zaufania do Polaków i do Piłsudskiego, został zepchnięty w powojennej pamięci na sam margines. Rozbrajanie Niemców w Warszawie, malownicze, ale niedecydujące o przebiegu wydarzeń (piłsudczykowska młodzież miała nieporównanie mniej ludzi i broni niż niemiecki garnizon), wyniesiono na piedestał. Triumf negocjacji, w wyniku których nikt nie zginął, a Warszawa była wolna, jakoś nie wydawał się atrakcyjny.

Dla dzisiejszej Ukrainy z naszej historii sprzed ponad 100 lat płyną dwa, może nawet trzy morały. Pierwszy, że nawet umysłowo schorowane imperia mają niespodziewane „zacinki” w funkcjonowaniu imperializmu. Drugi, że jest ważne, by w takich chwilach miał kto z wahającymi się rozmawiać – ktoś sprawczy, komu da się zaufać. Trzeci? Niestety, że duch imperializmu, wypędzony, lubi wracać.

„Cieszę się, że znalazłem się w wolnej już Polsce. Pragnieniem moim jest najgorętszym, aby wolna Polska i republikańskie Niemcy żyły ze sobą w największej zgodzie i z największą dla pokoju światowego korzyścią ze sobą współpracowały. Przecież Polska i Niemcy zdane są na siebie i uzupełniają się wzajemnie” – cieszył się Paul Löbe, jeden z czołowych polityków socjaldemokracji niemieckiej dwudziestolecia międzywojennego. Jego karierę przerwało zwycięstwo Hitlera w wyborach w latach 1932 i 1933. Löbe trafił do obozu. A niedługo później do obozu trafiła i Polska. ©Ⓟ