13 grudnia 2000 r. o godz. 6 rano do domu Marka Kubali, właściciela komisu samochodowego z Wałbrzycha, weszli policjanci. Zakuli go w kajdanki i oświadczyli: „Wpieprzyłeś się. Tamci się przyznali. Kolej na ciebie”. „Tamci” mieli się przyznać do przemytu aut, zaniżania ich wartości i korupcji. Kubala odmówił przyznania się i przesiedział dwa tygodnie w areszcie. W międzyczasie jego firma padła: banki odmówiły kredytowania, samochody poszły na licytację. Straty sięgnęły 50 mln zł. Co z tego, że po 11 latach zostanie oczyszczony z zarzutów? W kwietniu tego roku Sąd Okręgowy w Sieradzu przyznał Kubale 22 mln zł odszkodowania, ale Prokuratoria Generalna złożyła apelację od wyroku. Słowem: państwo idzie w zaparte. – Jeśli ludzie skrzywdzeni przez państwo nie znajdą sprawiedliwości, rządy prawa pozostaną fikcją – skomentował biznesmen.

Martwa ekspertyza

Podobnych historii jest więcej. Koniec PRL nie oznaczał zerwania z patologicznym zwyczajem stosowania tymczasowego aresztowania w przypadkach, w których nie jest ono konieczne i zasadne. By powiedzieć wprost: w Polsce rutynowo łamie się podstawowe prawo człowieka – prawo do wolności. Nawet kiedy nie ma realnych przesłanek, by sądzić, że podejrzany ucieknie, będzie mataczył czy utrudniał śledztwo, prokurator często składa wniosek o areszt, a sąd niemal automatycznie go zatwierdza.

Przypadki nadużyć dotyczą głównie przestępstw gospodarczych, choć nie tylko. Przed dwoma laty w areszcie wylądował 25-latek, który niepostrzeżenie wsiadł na miejsce motorniczego tramwaju w Katowicach i zajechał tym tramwajem do Chorzowa. Głupi wybryk, ale nikomu nic się nie stało. Czy mężczyźnie należały się za to trzy miesiące za kratami?

To maksymalny okres, o jaki może jednorazowo wnioskować prokurator. Po jego upływie delikwent wyjdzie na wolność, jeśli śledczy nie wystąpi o przedłużenie aresztu – a zwykle to robi. Sędziowie z reguły zaś stają po stronie prokuratorów. Dlaczego? Po pierwsze, tak jest łatwiej i szybciej. Czytanie i analiza akt sprawy to mozolne zajęcie. Po drugie, sądy są wyrozumiałe wobec organów ścigania. Wiedzą, że procedury trwają, i najwyraźniej są one ważniejsze niż podstawowe prawa obywateli. Po trzecie, jest to kwestia zaufania. – Rozmawiałem z koleżanką, która miała akurat dyżur weekendowy w małym sądzie. Jest cywilistką. Zapytałem, na jakiej podstawie rozstrzyga na posiedzeniach aresztowych. „Ufam prokuratorom” – usłyszałem – opowiada mi Dariusz, adwokat i były sędzia.

Jak wynika z jego doświadczenia, nawet kiedy widać, że śledczy nie ma mocnych argumentów, sędziowie przymykają na to oko. – Znam sprawę aresztanta, który przesiedział sześć miesięcy, bo prokurator czekał na ekspertyzę biegłego. Jak się okazało, biegły w międzyczasie zmarł. Prokuratora o tym nie poinformowano, a ten oczywiście nie dopytywał – opowiada Dariusz. Rezultat jest taki, że w aresztach siedzą również ludzie, przeciwko którym nie ma dowodów. Piotr, adwokat z Małopolski, wspomina telefon w panicznym tonie od prokuratora zajmującego się sprawą jego klienta, gdy ten dostał za kratami zawału: – Niech pan go stąd zabiera, on mi niedługo tu zejdzie, a ja wciąż niczego na niego nie mam – usłyszał.

Różnica między kanibalem a biznesmenem

Według statystyk Służby Więziennej liczba osób tymczasowo aresztowanych na koniec 2023 r. wyniosła 8430. Najmniej odnotowano ich w 2016 r. – poniżej 5 tys. Oczywiście część aresztowań jest zasadna. Mowa o podejrzanych, co do których istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że popełnili przestępstwo i stanowią zagrożenie dla otoczenia. Nie chcielibyśmy np., aby na wolności pozostawał Łukasz Ż., sprawca śmiertelnego wypadku na Trasie Łazienkowskiej, który mimo wielokrotnych kar za naruszanie przepisów ruchu drogowego ignorował zakazy prowadzenia pojazdów.

Oficjalne statystyki nie pokazują, jak duża część podejrzanych może przebywać w zamknięciu bezpodstawnie. Załóżmy zachowawczo, że chodzi o co najwyżej o 500 osób rocznie. Jak wynika z raportów Fundacji Court Watch Polska, średni czas tymczasowego aresztowania w Polsce przekracza osiem miesięcy. Oznaczałoby to, że rocznie państwo odbiera obywatelom łącznie 333 lata życia. Co ważne, niektórzy siedzą dłużej niż przez osiem miesięcy – jak Piotr Osiecki, twórca największego w Polsce prywatnego towarzystwa funduszy inwestycyjnych, oskarżony w aferze GetBack, który spędził za kratami 16 miesięcy. Wyrok w jego sprawie nadal nie zapadł (a nawet nie ma aktu oskarżenia).

Przypadek Osieckiego jest ważny dla zrozumienia istoty problemu. Dziś już wiadomo, że przetrzymywanie go w areszcie było bezcelowe. Nie uciekł po opuszczeniu celi. Nawet gdyby w przyszłości sąd skazał biznesmena, to i tak jego areszt trzeba by uznać za nieuzasadniony. Dla udowodnienia mu winy kluczowa jest analiza dokumentów firmowych. Osiecki nie ma już wpływu na ich treść, nie może mataczyć. To właśnie dlatego może teraz odpowiadać z wolnej stopy. Z podobnych przyczyn w areszcie nie powinni siedzieć: osoby podejrzane o nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości, podejrzany o niekorzystne rozporządzanie mieniem kilku tysięcy osób Janusz Palikot czy influencer Budda, podejrzany m.in. o przestępstwa skarbowe. Można ich nie lubić i uważać, że dostaną wyrok skazujący, ale mimo to należy walczyć, aby do zakończenia postępowania pozostali na wolności (chyba że istnieją dowody planowanej ucieczki). Stawką jest fundamentalna zasada zachodniej cywilizacji: domniemanie niewinności.

Adam i Ewa w areszcie wydobywczym

Państwo cywilizowane różni od państwa barbarzyńskiego to, że to pierwsze nie ma nieskrępowanego prawa do stosowania przymusu wobec obywatela. Ogranicza je właśnie zasada domniemania niewinności. Jej korzenie sięgają prawa rzymskiego, choć średniowieczni juryści dopatrywali się jej już w starotestamentowej Księdze Rodzaju, gdy Bóg daje Adamowi prawo obrony (po zjedzeniu zakazanego owocu), a karę zasądza dopiero po uznaniu go za winnego. W Polsce wymiar sprawiedliwości zakłada implicite, że schwytano właściwą osobę, a wyrok skazujący jest kwestią czasu. Albo przyjmuje, że jeśli podejrzany okaże się niewinny, to tymczasowa odsiadka będzie usprawiedliwiona koniecznością „przeprowadzenia czynności” i „rzetelnego śledztwa”. Oba założenia są równie głupie co okrutne.

Skutki tymczasowego aresztowania dla osadzonego bywają tragiczne: całe jego życie może lec w gruzach. Nie bez znaczenia jest tutaj brak społecznej świadomości, że aresztowanie nie jest tym samym co stwierdzenie winy. Wciąż dominuje pogląd, że w aresztach przebywają wyłącznie przestępcy. A raz przyklejonej łatki przestępcy trudno się pozbyć, nawet gdy sąd wyda w końcu wyrok uniewinniający. „Pewnie miał coś za uszami, ale dzięki znajomościom uszło mu to na sucho” – mówią ludzie.

Jeśli jesteś przedsiębiorcą, to wystarczą pomówienie i ignorancja prokuratora, żeby wylądować w areszcie. W Polsce ani organy ścigania, ani sądy nie mają pojęcia o tym, jak działają firmy, a nawet o poprawnym czytaniu sprawozdań finansowych. W ich oczach wyciągi z transakcji bankowych, umowy i billingi telefoniczne nie układają się w mapę zwykłych działań podejmowanych przez spółki, lecz w schematy oszustw. To dlatego jednym z zarzutów najczęściej stawianych przedsiębiorcom jest udział w grupie przestępczej. Brzmi poważnie – kogoś takiego nie można trzymać na wolności.

A kto pomawia? Może to być konkurent biznesowy, przeciwnik polityczny lub mały świadek koronny, czyli ktoś, kto brał udział w popełnieniu przestępstwa i przekazał prokuraturze jakieś nieznane wcześniej informacje. Wyobraź sobie, że masz zarzuty o przestępstwo gospodarcze i siedzisz w areszcie od pół roku. Prokurator sugeruje, że jeśli podasz nazwiska wspólników, twoja kara zostanie złagodzona, a do wyroku pozostaniesz na wolności. Pokusa, aby zmyślić nazwiska, byle wyjść z celi, jest ogromna. Wielu jej ulega.

Tymczasowe aresztowania to nie tylko cierpienie osadzonych, lecz także rozbite rodziny.

Dzieci muszą się mierzyć z odium ze strony rówieśników z powodu taty czy mamy siedzących w celi. Partnerzy z dnia na dzień stają przed koniecznością utrzymania całej rodziny i wizją długotrwałej rozłąki. Wielu nie wytrzymuje i odchodzi. Wierność do grobowej deski zmienia się w wierność do więziennej kraty. Bolesne, ale nie dziwi.

Cierpi również społeczeństwo. Każdy, kto oglądał film „Układ zamknięty” z 2013 r., nakręcony na podstawie historii osób niesłusznie aresztowanych, wie, że w przypadku biznesmenów taka sytuacja wiąże się często z upadkiem firmy i zwolnieniami. Co więcej, nawet po wyjściu na wolność tacy ludzie nie mogą się odbić od dna, bo sądy mogą orzec wobec nich zakaz prowadzenia działalności gospodarczej. To dlatego Kubala nie wrócił do biznesu i żąda rekompensaty.

Niestety, jak pokazuje jego sprawa, uzyskanie odszkodowania od państwa to proces długotrwały, pełen upokorzeń i rzadko satysfakcjonujący. Straconych lat życia nie zrekompensują żadne pieniądze, ale pokrzywdzonym coś się należy. Państwo nie chce jednak uznać tej prawdy.

Budzenie dobrego wilka

W praktyce tymczasowe aresztowanie nie jest u nas środkiem zapobiegawczym, lecz karą orzekaną przed skazaniem (o ile w ogóle do niego dojdzie). Karą nawet surowszą od więzienia orzeczonego na mocy wyroku sądowego, bo powiązaną z bardziej dolegliwymi ograniczeniami w kontaktach ze światem zewnętrznym.

Są jednak dwie jaskółki zmian. Pierwsza to spadek liczby wniosków aresztowych. O ile w 2023 r. prokuratorzy złożyli ich prawie 23 tys., o tyle wiele wskazuje na to, że 2024 r. zamknie się wynikiem ok. 16 tys. Trudno wyjaśnić, co jest tego przyczyną, snucie spekulacji bez twardych dowodów nie ma sensu. Druga jaskółka to zapowiedź reformy szykowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Plan resortu jest taki, że „zagrożenie surową karą nie będzie mogło być samoistną przesłanką pozwalającą na zastosowanie tymczasowego aresztu; areszt tymczasowy do czasu wydania wyroku przez sąd I instancji będzie mógł trwać maksymalnie 12 miesięcy, jeśli przesłanką jego zastosowania była grożąca surowa kara; aby przedłużyć areszt, prokuratura będzie musiała przedstawić dowód o sprawnym przebiegu śledztwa”. Wydaje się jednak, że proponowane zmiany nie idą wystarczająco daleko. Istnieje ryzyko, że prokurator będzie się po prostu częściej odwoływał do innych przesłanek niż groźba surowej kary i np. łączył możliwość ucieczki z możliwością mataczenia. Ograniczenie łącznego czasu trwania aresztu do 12 miesięcy pomoże zapobiegać skrajnym nadużyciom, ale nie tym typowym (przypomnijmy, że średni okres trwania aresztu to osiem miesięcy). Z kolei dowody na sprawny przebieg śledztwa przedstawiane przez prokuraturę będą miały charakter oświadczeń, których sąd nie będzie w stanie zweryfikować. Projekt ministerstwa w zaprezentowanym kształcie ma potencjał, by ukrócić najbardziej rażące patologie, ale nie przyczyni się do ich usunięcia. Nawet w przypadku braku pozytywnych efektów resort zawsze będzie mógł stwierdzić, że zrobił wszystko, co w jego mocy, a ewentualne nadużycia to wina krnąbrnych prokuratorów i niedbałych sędziów. Istnieje ryzyko, że ludzie w to uwierzą.

Ani organy ścigania, ani sądy nie mają pojęcia o tym, jak działają firmy, a nawet o poprawnym czytaniu sprawozdań finansowych

Pisząc o nadużywaniu aresztów, trudno nie zwrócić uwagi na bezduszność, lenistwo czy ignorancję funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości. Choć kłują one w oczy, to nie powinny prowadzić nas do wniosku, że winni są ludzie, a nie system. Państwo prawa ma jednak bezpieczniki, które uodparniają je na ludzi o złym charakterze. By powiedzieć inaczej: prokurator będący złym człowiekiem nie może działać arbitralnie, wyrządzając krzywdę niewinnym osobom. Inna rzecz, że na jego zachowanie wpływają rozmaite bodźce – te same osoby, którym dzisiaj zarzucamy wiele grzechów, mogą postępować rzetelnie i uczciwie w innych warunkach.

Być jak nordycy

Nie ma systemów idealnych. Są jednak takie, w których wypaczenia zdarzają się okazjonalnie, i takie, w których są one notoryczne. Polski wymiar sprawiedliwości to ten drugi przypadek, co potwierdził Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Jakie rozwiązania powinniśmy zastosować? Radykalne.

Zasady stosowania tymczasowego aresztowania są w Polsce tak rozmyte i arbitralne, że próba rozwiązania problemu punktowymi, symbolicznymi zmianami w prawie jest skazana na niepowodzenie. Trzeba całkowicie zmienić filozofię – zaczynając od przywrócenia zasady domniemania niewinności i postawienia wolności jednostki na piedestale. Taka rewolucja w praktyce oznaczałaby rezygnację ze stosowania tymczasowego aresztowania wobec osób, które nie są podejrzewane o popełnienie przestępstw przeciwko zdrowiu i życiu ani nie stanowią zagrożenia dla bezpieczeństwa publicznego. Zamiast tego należałoby sięgać po inne środki zapobiegawcze, o charakterze wolnościowym, m.in. poręczenia, dozór policyjny, zakaz opuszczania kraju czy zabezpieczenia majątkowe. Tymczasowe aresztowanie jest dziś dla prokuratury wymówką, by działać opieszale. Efekt jest np. taki, że Marcin Plichta, twórca Amber Gold, przesiedział za kratami 10 lat, zanim został skazany na 15 lat więzienia.

Rozwiązanie, o którym piszę, brzmi radykalnie wyłącznie w polskim kontekście. W państwach o wyższej kulturze prawnej – jak kraje nordyckie – uchodzi za standard.

W Norwegii, Danii i Szwecji tymczasowe aresztowanie jest stosowane tylko w przypadku najwyższej konieczności, np. wobec przestępców seksualnych. W Finlandii jako środek zapobiegawczy właściwie nie istnieje (dotyczy tylko osób uznanych za szczególnie niebezpieczne dla otoczenia, choć i w takich przypadkach istnieją obostrzenia).

Pójście śladem krajów skandynawskich oznaczałoby duże samoograniczenie władzy i pozbycie się wygodnego narzędzia. Piotr Osiecki twierdzi, że stał się kozłem ofiarnym wytypowanym przez polityków poprzedniego rządu. Trudno stwierdzić, czy rzeczywiście tak było, ale jest prawdą, że nadużywanie tymczasowych aresztowań wiąże się z polityką. Teoretycznie decydują o nich niezależne sądy, ale w praktyce mogą one być dla struktur władzy instrumentem zastraszania: „Może nie mamy dowodów przeciwko tobie, ale możemy bezkarnie zamknąć cię w areszcie na długie miesiące. Albo twojego kolegę. Masz się po prostu bać, że możesz być następny”. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute