To spełnienie najdawniejszych marzeń i pragnień. Zawsze kochałem książki, czytałem wszystko. Byłem piszącym reporterem, ale zawsze na szczycie mojej prywatnej hierarchii była powieść jako podgatunek. Wszystkie te wywiady, jakie stworzyłem, rozmowy z wielkimi zasięgami w mediach, cotygodniowe dyskusje o polityce, a nawet podcasty – nic z tej listy nawet nie zbliża się do momentu, w którym na kilka wieczorów zapraszasz czytelnika do świata, który stworzyłeś. Moment, w którym wyszła „Czerwona Ziemia” – a później zdałem sobie sprawę, że jest dobrze przyjęta nie tylko przez krytykę, lecz także przez zwykłych czytelników – był jednym z najlepszych w moim życiu. Teraz, pocąc się na plecach ze strachu, daję czytelnikom „Dzieci lwa”.
Czuję, jak gdyby te historie wyrywały się z moich trzewi. Afryka z pierwszej powieści i Gruzja z drugiej to dwa fundamenty, które noszę w swoim DNA, a opowiadając o tym, mam ciarki na plecach. Anegdoty opowiadane na imprezach i historie sprzedawane na wieczorach autorskich zaczęły się przekształcać w myśl o książce. Może kiedyś mi przejdzie, ale na razie przeżywam to całym sobą. Zagadnąłem kiedyś o to Eustachego Rylskiego, którego niezwykle cenię. Mówiłem mu o przeżywaniu powieści, a on popatrzył na mnie jak na idiotę, bo widział w tym czysty warsztat. I ja to szanuję, ale dziś jest dla mnie niesamowite, że mogę ludziom zająć głowy i zaprosić na chwilę do światów, które stworzyłem.
Nie musisz się znać ani na Kaukazie, ani na piętrowych sporach i wojnach na tamtych terenach, żeby sięgnąć po „Dzieci lwa”. Byłem w Gruzji jako reporter podczas wojny na początku lat 90., część rzeczy, które opowiadam w książce, jest moim doświadczeniem, część jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, kolejna część na relacjach obserwatorów, ale też to moja robota researcherska. To nie jest kompendium wiedzy o latach 90. w Gruzji – to opowieść o przyjaźni, miłości, dojrzewaniu pokolenia. Wojna jest ważna, ale to tło. Trochę się w życiu napisałem reportaży, to nie ten gatunek.
To prawda, chociaż jeden z pierwszych czytelników „Dzieci lwa” powiedział, że tym razem dobrej reklamy Gruzji książką nie zrobiłem. Książka „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”, którą napisałem z żoną, jest czymś zupełnie innym niż powieść. Skłoniła ona tłumy Polaków do wyprawy na Kaukaz. Jeden z czytelników powiedział mi, że już po przeczytaniu „Dzieci lwa” sięgnął po „Gaumardżos!” i było to ciekawe doświadczenie, jak światy równoległe, multiversum.
Zanim będzie armagedon wojenny, musi być sielskość młodzieńczej beztroski i chuliganki. Z jednej strony gnijąca końcówka komuny, z drugiej – bohaterowie idą na studia, najlepszy w życiu czas na miłości i głupoty. To jest też historia pokoleniowa: kończy się bunt pod koniec lat 80., przychodzi nowa Polska, a ta wojna gdzieś w dalekiej Gruzji daje drugie, buntownicze życie. Chciałem pokazać, jak jedno wynika z drugiego, a przy tym narysować Polskę, którą zapamiętałem, a której mało jest w lekturach. Kraj końca komunizmu nie tylko jako arena politycznej transformacji, ale jako niewinny z perspektywy bohaterów książki świat, gdzie jest trochę błazenady, flirtów, wchodzenia w dorosłość. Bez tego odniesienia przeniesienie fabuły do Gruzji nie miałoby dla mnie dużego sensu. Trzeba to czytać w pakiecie.
Broń Panie Boże. Siłą rzeczy w „Dzieciach lwa” są wątki medialne czy polityczne, ale celowo unikałem otwarcia tej furtki. Chciałem opowiedzieć o przyjaźni, miłości, wojnie. Teoretycznie tę powieść może przeczytać zwolennik zarówno obecnej, jak i poprzedniej władzy. Gdzieś brzęczą mi słowa Michaela Jordana, że „republikanie też kupują buty”. A książki kupują i prawaki, i lewaki. A „Dzieci lwa” to baśń, przypowieść, legenda. Nie ma co jej brukać bieżącą publicystyką.
Po pierwsze, Twardoch to człowiek dużo większych talentów, a po drugie, jemu jest na tym publicystycznym boisku łatwiej, bo nigdy nie był częścią świata liberalnej Polski. I nawet nie mam na myśli tego, że pisze swoje rzeczy z pozycji śląskich. On po prostu do tego świata, który dziś sprawuje władzę – zresztą do tego, który sprawował ją wczoraj też – od dawna żywi pogardę. A dla mnie to o wiele trudniejsze, bo trudno przeskoczyć własną biografię, tożsamość czy znajomych. Kwestia środowiskowa. Wyżywam się publicystycznie gdzie indziej, nie muszę ładować swoich politycznych przemyśleń do powieści, która zostanie na lata. Nawet w mediach społecznościowych przestałem zamieszczać jakiekolwiek komentarze na temat tego, co się dzieje w polityce.
Bo to od jakiegoś czasu wyzwala wielką, negatywną energię, a przy tym zabiera czas i życiowe paliwo, a nic nie daje w zamian. Dosłownie nic. A do tego doszła zbrodnia symetryzmu, której się nie wybacza. Mój symetryzm wynika po części z tego, że nie mam żadnych złudzeń, nawet tych środowiskowych, a może zwłaszcza ich.
Podam przykład: kiedyś robiłem wywiad z Robertem Górskim do „Newsweeka”. Zapytałem, dlaczego każdy kabaret drze łacha z Kaczyńskiego, a mało który z Tuska. Usłyszałem, że, zostawiając na boku poglądy kabareciarzy, prawda jest taka, że ten sam żart z Kaczora wywoływał salwy śmiechu publiczności. A gdy ten sam dowcip dotyczył Tuska, widownia milczała albo tylko uśmiechała się pod nosem. Inny przykład: jeżeli mamy ministrę edukacji, która mówi dziś o Jarosławie Rymkiewiczu „niejaki Rymkiewicz” albo kpi z Jacka Dukaja, to odruchowo zalecałbym wiadro zimnej wody. Gdyby te słowa padły nie od Nowackiej, ale od Czarnka w kierunku poetów czy pisarzy z drugiej bańki, to oburzenie byłoby bez porównania większe.
Krótko mówiąc, dla dużej części mojego świata przedstawiciele tej władzy musieliby codziennie przejeżdżać po trzy zakonnice w ciąży na pasach, żeby coś się ruszyło. Chyba ostatnie moje złudzenia prysły, gdy jeszcze za rządów PiS miałem prowadzić panel symetrystów na Campus Polska. Mieliśmy się tam pojawić na zaproszenie organizatorów, w tym osobiście Rafała Trzaskowskiego...
Kończyliśmy to samo liceum. Zresztą Maciej Wąsik też. Do głowy by mi nie przyszło, że zorganizowana szczujnia jest w stanie wymusić wycofanie zaproszenia na zwykły panel dyskusyjny – dziś jest, a jutro przepada w czeluściach kolejnych rozmów i dyskusji. Na własnym przykładzie zobaczyłem, jak ogon merda psem. Pamiętam, że Sławomir Nitras próbował jeszcze jakoś ratować sytuację, ale słyszałem, że przyszło polecenie od góry, od Donalda Tuska, iż sprawa ma być załatwiona. No i została załatwiona. Wszystko to było bardzo pouczającą lekcją, która tłumaczy też to, co się dziś dzieje, skoro pytasz o moją ocenę.
Patrzę na ten ostatni rok i tylko utwierdzam się w przekonaniu, że cały kraj jest łupem raz dla jednej ekipy, a kilka lat później dla drugiej. Przecież nie ma żadnego sensownego wyjaśnienia dla wyrzucenia Roberta Kostry z Muzeum Historii Polski – poza tym, że nie jest „swój” dla obecnej władzy. Nie ma żadnego sensu rozpętanie wojny wokół naukowców, nie mam żadnych złudzeń co do kolejnych historii o znajomych królika w spółkach Skarbu Państwa. Tamten przypadek z Campusu przełożył się szerzej na rzeczywistość, w której farmy trolli z internetu wywierają skuteczną presję na kierunek, jaki obierają rządzący. Kiedyś to było nie do pomyślenia.
Od powrotu Donalda Tuska do polskiej polityki. Mam barometr na swoim przykładzie: do lata 2021 r. widziałem, że ludzie mnie czasem krytykowali, innym razem mieli pretensje o moje opinie, ale wszystko działo się w ramach w miarę normalnej wymiany poglądów. Po powrocie Tuska nastąpiło odpalenie maszyny nienawiści na turbodopalaczach. I to nie przeciwko pisowcom, lecz przeciw wszystkim niepewnym po stronie niepisowskiej. Żeby było jasne: nie chodzi mi teraz o to, kto generalnie w Polsce odpowiada za poziom nienawiści w debacie, bo o tym możemy dyskutować w nieskończoność. Również przywoływać liczne przykłady ludzi PiS, którzy jeńców nie brali. Mówię o tym, kto odpowiada za napieprzanie w niepewne ogniwa w swoich obozach.
Spójrz na historię z granicą białoruską. Kiedy latem 2021 r. zaczynał się łukaszenkowski atak, a ówczesna opozycja jeździła po PiS-ie jak po łysej kobyle, powiedziałem w „Drugim śniadaniu mistrzów” w TVN24, że jeżeli Donald Tusk zostanie premierem, to też będzie musiał bronić granicy, czyli kontynuować politykę PiS-u. Jego wyznawcy, ci wszyscy tchórzliwi w pojedynkę, ale silni razem, omal nie oszaleli. Że to hańba, że Donald nigdy, w życiu, ależ skąd, Meller, ty pisowska szmato, kanalio, jak śmiesz, ścierwo jedne. No i co? Mamy rok po wyborach i Tusk idzie dużo ostrzej niż PiS. A jego wyznawcy bez minimalnej dawki refleksji – bo myślenie generalnie nie jest ich najsilniejszą stroną – omdlewają z podziwu dla geniuszu wodza i jak szczuli, tak szczują na inaczej myślących i tych, którzy na czas nie wyczuli, że wiatr zawiał z innej strony. Jak Tusk jako człowiek cyniczny, czy też pragmatyczny do imentu, uzna, że mu się kalkuluje przejście na islam, to oni pierwsi polecą kupować dywaniki, krzyczeć „Allahu Akbar!” i pluć na zacofanych katolików i wrażych ateistów.
A więc gdy pytasz, dlaczego nie ma w moich powieściach dużo polityki, to może dla mojego zdrowia psychicznego. Z tego samego powodu nie zaglądam wieczorem w komentarze na Facebooku, na Twitterze nie wchodzę w interakcje, trzymam te toksyny z daleka od siebie. A ludzie, którzy we mnie napieprzają w sieci, zostają w sieci, na spotkania autorskie nie chodzą, tam dyskutujemy o powieści. Zdrowiej.
Dawno, dawno temu napisałem felieton pt. „Okupanta poproszę”, w którym wspominałem, jak w 1988 r. siedzieliśmy na strajku studenckim i gadaliśmy na jednej ławce z endekami, socjalistami, liberałami. A w wolnej Polsce ze sobą nie gadamy. Puenta była taka: za następnej okupacji zaczniemy ze sobą rozmawiać. Przyznaję się do pewnej naiwności – liczyłem na to, że jak ekipa Tuska zdobędzie władzę, to choćby z cynicznych powodów będzie chciała pokazać, że są lepsi. Nie – chcą udowodnić, że są tak samo straszni jak poprzednicy. Polaryzacja po prostu się opłaca: daje nadzieję na wygraną, mobilizuje wojska na dole. Tyle. Kropka. Dla kraju to jest koszmar, ale kto się przejmuje krajem? Biorąc pod uwagę polaryzację i stan emocji, słusznie robią ci, którzy odmawiają udziału w tej wojnie.
Tak. Trzeba chuchać na każdego, kto to robi, bo to jedyna ścieżka wyjścia z tej jaskini. Widziałeś Wojtka Szczęsnego w wywiadzie u Kuby Wojewódzkiego, gdy nie dał się sprowadzić do narożnika, w którym każdy wie, czym jest dobro? Zobacz Pawła Domagałę, który mówi wprost, że odmawia udziału w tym szantażu moralnym. Albo jeszcze inny przypadek – Sanah. Szlag mnie trafiał, gdy widziałem rozkręcającą się gównoburzę, że podczas koncertu na Stadionie Narodowym nie powiedziała o swoich poglądach. Przy czym ci, którzy oskarżali ją, że śpiewa o błahostkach, zamiast iść na polityczną wojnę, nie zadali sobie prostego pytania: czy gdyby Sanah wezwała z tej sceny do głosowania na PiS albo Konfederację, byliby równie zadowoleni? Zostawcie mi, kur…, Sanah, Szczęsnego i Domagałę w spokoju. Chcę mieć parę enklaw w naszym kraju, gdzie walka partyjna nie dociera. I dlatego jeśli mogę stworzyć w swojej powieści małą enklawę wolną od tej młócki, to bardzo się z tego powodu cieszę.
Ja na tych wojnach, przede wszystkim domowych, na które jeździłem, widziałem, jak to się zaczyna. Zawsze od słowa. Nawiedzonych bądź cynicznych podżegaczy – i tu nie ma specjalnych różnic mentalnych między Kaukazem, Afryką czy Polską. Ludzie, w których płonie nienawiść i których zżerają toksyny, wszędzie są tacy sami. Tak samo chcą zatruć innych i spalić świat, byle by wyszło na ich. Kto nie z nami, ten przeciw nam! Kto nie z nami, ten zdrajca i wróg! Widzę ich dookoła, w polityce i w mediach, po obydwu stronach barykady naszej zimnej wojny domowej. Odmawiam brania udziału w ich paskudnych zabawach i żadne szantaże tego nie zmienią. Na szczęście nie jestem z tym w Polsce sam. Nie żeby były nas tłumy, ale jeszcze jest do kogo się odezwać. ©Ⓟ