Końcówka roku 1984 r. w PRL miała w sobie coś z klimatu sławnej, choć wówczas w bloku komunistycznym zakazanej, powieści George’a Orwella. Po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki przez podwładnych ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka władze zorganizowały sądowy spektakl mający przekonać społeczeństwo, że zbrodnia została wyjaśniona, a winni osądzeni.
Realizowano przy tym receptę z „Roku 1984”: „Wszystko dzieje się w głowie. A co dzieje się w głowach wszystkich, dzieje się naprawdę”. I co niezwykłe: reżim, kreując fikcję, otarł się o realne wymierzanie sprawiedliwości.
Kłopot z przeszłością
Od zarania Polski Ludowej rządzący reżim trzymał się słów wypowiedzianych przez Władysława Gomułkę w czerwcu 1945 r.: „Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!”. Wymagało to nieustannej gotowości do używania przemocy, włącznie z możliwością zamordowania każdego, kogo uznano za wroga.
W latach stalinowskich przez więzienia oraz obozy pracy przewinęło się nawet milion „wrogów komunizmu”. Ludzi tracono po sfingowanych procesach, część nie przeżyła przesłuchań w katowniach UB – w sumie zginęło ok. 50 tys. osób. Po 1956 r. rządy złagodniały i represje wobec osób uznawanych za stwarzające zagrożenie dla władzy kończyły się przeważnie procesem i kilkoma latami więzienia. Nie zmieniało to faktu, iż rzeczą naturalną dla reżimu pozostawało mordowanie wrogów politycznych, jeśli uznawano to za konieczność.
Po buncie, jaki przyniósł rok 1980, konieczność ta cały czas wisiała w powietrzu. Choć Wojciech Jaruzelski za ordynował Solidarności i reszcie opozycji represje, które nie kończyły się śmiercią. Około 10 tys. osób internowano, seryjnie wytaczano procesy, w których zapadały wyroki skazujące. Mimo wszystko nikt nie miał pewności, czy komuniści nie posuną się o krok dalej i jak w czasach stalinowskich znów zaczną mordować.
Narzędzia totalitarnego państwa, które dzierżył Jaruzelski, stwarzały taką możliwość. A w aparacie bezpieczeństwa nie brakowało ludzi palących się do wykonywania tego typu rozkazów. Tego też świadomi byli obywatele. Kiedy więc usłyszeli o porwaniu ks. Popiełuszki, większość zaczęła podejrzewać o to Służbę Bezpieczeństwa. Zwłaszcza że pierwsi dowiedzieli się o tym już nocą z 19 na 20 października słuchacze Radia Wolna Europa.
Minęło kilkanaście godzin i 20 października podczas „Dziennika Tele wizyjnego” spiker najważniejszego z rządowych programów informacyjnych odczytał komunikat: „19 bieżącego miesiąca, ok. godz. 22 w okolicach miejscowości Górsk koło Torunia został uprowadzony przez nieznanych sprawców ks. Jerzy Popiełuszko”. Świadków zdarzenia wzywano, by stawili się w prokuraturze lub na komendzie MO i złożyli zeznania. „W szczególności prosi się wszystkich, którzy mogą udzielić informacji o osobach, których rysopisy podano wyżej i posługujących się samochodem Fiat 125 p, o osobach, które bezprawnie wyrabiają lub posługują się tablicami rejestracyjnymi, oraz o osobach, które bezprawnie posiadają lub używają umundurowanie milicyjne lub wyposażenie służbowe funkcjonariuszy MO, na przykład kajdanki”. Przekaz sugerował, że kapłana uprowadzili przestępcy podający się za milicjantów.
Dzięki procesowi udało się im rozładować społeczne napięcie i zapobiec wybuchowi fali protestów, a ta już wzbierała
Przy tej wersji zdarzeń rządzący nie mogli się jednak zbyt długo upierać. Gdy 19 października ks. Popiełuszko po odprawieniu mszy w Bydgoszczy wracał do Warszawy, wiózł go Waldemar Chrostowski. W lesie pod Górskiem z samochodu wywlekli ich funkcjonariusze Grupy Operacyjnej do Zadań Dezintegracyjnych z Departamentu IV MSW. Zajmowała się ona wszelkiego rodzaju działaniami osłabiającymi lub rozbijającymi Kościół katolicki. Było ich co najmniej trzech, z czego przynajmniej jeden w mundurze milicjanta. Jerzego Popiełuszkę pobili, związali i wrzucili do bagażnika fiata 125 p. Chrostowski wylądował w drugim samochodzie na tylnym siedzeniu. Jak potem zeznał, gdy przejeżdżali przez wieś Przysiek, postanowił uciec. „Zdecydowałem się. Teraz czekam tylko na okazję. Po chwili są świadkowie. Wyprzedzamy fiata 126 p, na lewym poboczu stoją ludzie” – opowiadał. Otworzył drzwi i wyskoczył z jadącego auta. Mocno po kaleczony dowlókł się do najbliższego budynku i tam poczekał na wezwaną przez mieszkańców karetkę.
Chrostowski znał realia PRL i nim trafił do szpital, ubłagał lekarza, aby wstąpić po drodze do parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Toruniu. Proboszcz Józef Nowakowski zapamiętał, że było ok. godz. 22. „Niech ksiądz ratuje księdza Popiełuszkę!” – usłyszał. „Poprosiłem go do biura parafialnego. Zobaczyłem, że jest potargany, ma zawiniętą prawą rękę tak, że wystawały mu palce. Miał rozdartą prawą połowę marynarki. Poprosiłem, by mi sprawę przedstawił” – wspominał Nowakowski. Zaraz potem zadzwonił na milicję i do kurii. Alarmując o porwaniu, a także powtarzając, co usłyszał od Chrostowskiego. Nocą sprawę nagłośniło RWE. Jaruzelskiego czekał ciężki poranek, bo zatuszowanie porwania stało się już niemożliwe.
Kiszczak na tropie
W latach 1988–1990 większość archiwaliów Departamentu IV MSW przemielono, spalono lub przetworzono na papier toaletowy. Akta dotyczące rozpracowywania Popiełuszki i Chrostowskiego zniszczono w pierwszej kolejności, już w maju 1988 r. Ocalałe resztki opublikował IPN w czterotomowym zbiorze dokumentów „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982–1984”. Można domniemywać, że najciekawsze rzeczy zniknęły, lecz te, które pozostały, też są interesujące.
Szef MSW gen. Czesław Kiszczak 21 października podpisał dokument powołujący do życia grupę operacyjno-śledczą „w celu ujawnienia i ujęcia sprawców i wyjaśnienia wszystkich okoliczności” porwania Popiełuszki. Na jej czele stanął dyrektor Departamentu IV gen. Zenon Płatek, wszedł do niej także jego zastępca płk Adam Pietruszka. Dwa dni później w raporcie MSW przekazanym Jaruzelskiemu zawarto pakiet chaotycznych informacji. Wśród nich znajdowały się i takie: „Ks. J. Popiełuszko był widziany w Warszawie w dniu 20 bm., tj. w dzień po fakcie uprowadzenia. Wiadomość tę potwierdzają dwie osoby” oraz „Ks. Popiełuszko może ukrywać się w kościele farnym w Toruniu”. Podważano też zaufanie do zeznań kierowcy: „Znamiennym jest, że Chrostowski był trzykrotnie karany za czynną napaść i znieważenie funkcjonariusza MO (w latach 1967–1976)”. Poza tym MSW ostrzegało, iż sprawą porwania Popiełuszki zainteresowali się papież Jan Paweł II oraz zachodni korespondenci w Warszawie. „Księża z Sekretariatu Episkopatu, współpracujący m.in. z kard. Glempem, oceniają fakt uprowadzenia jako wywieranie nacisku na władze i robienie sensacji politycznej. Sekretariat Episkopatu sonduje opinię u różnych osób, które podkreślają, że fakt uprowadzenia wymierzony jest w stabilizację sytuacji w kraju” – donosiło MSW.
Następny raport, datowany na 25 października, to długa lista przykładów wzburzenia rozlewającego się na kraj. Począwszy od mszy i czuwania wiernych w kościołach w intencji odnalezienia księdza, skończywszy na próbach zorganizowania protestów na uczelniach. Nastrojów nie uspokoiło ogłoszenie komunikatu mówiącego o zatrzymaniu pięciu podejrzanych, którzy mieli brać udział w uprowadzeniu kapłana. Na cotygodniowej konferencji prasowej rzecznika rządu Jerzego Urbana zachodni dziennikarze jedyne, o co pytali, to zniknięcie Popiełuszki. Zaczęto sobie przypominać o zamordowanych wcześniej w niewyjaśnionych okolicznościach Grzegorzu Przemyku i jednym z liderów rolniczej Solidarności Piotrze Bartoszcze. To martwiło MSW, bo w obu przypadkach zbrodni dokonali funkcjonariusze resortu gen. Kiszczaka. Coraz powszechniej krążyły opinie, że księdza Jerzego spotkał ten sam los.
Dzień później, by zapanować nad wybuchem protestów, szef MSW powołał do życia specjalny Sztab Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, na czele którego postawił gen. Władysława Ciastonia. Zadaniem tej grupy stała się całościowa ocena sytuacji oraz „opracowanie koncepcji i zasad przeciwdziałania zagrożeniom”. Bezpieka obawiała się wybuchu strajków. Robotnicy rzadko bowiem okazywali wątpliwości co do tego, kto mógł uprowadzić kapłana. „W dyskusjach przeważają opinie, że porwania ks. Popiełuszki dokonali funkcjonariusze SB” – zapisano w „Informacji dziennej” MSW.
Po czym po jednym dniu pracy sztabu, 27 października, Czesław Kiszczak osobiście pojawił się w telewizji i przyznał „z największą przykrością”, że Popiełuszkę porwali funkcjonariusze SB, a zatem jego podwładni. Dzień później w tajnym raporcie MSW oceniało, iż jego oświadczenie spotkało się raczej z pozytywnym odbiorem. „W środowiskach inteligenckich wystąpienie ministra Cz. Kiszczaka ocenia się jako dobre. Sugeruje się, że powinno ono uspokoić nastroje społeczne, jeżeli w okresie najbliższych dni zostanie pogłębione i faktograficznie udokumentowane. Odnosząc się do stwierdzeń o konsekwentnym eliminowaniu z aparatu elementów przestępczych i nieodpowiedzialnych, oczekuje się na posunięcia organizacyjne i kadrowe w MSW w formie «czystki»” – podkreślał raport. Robotnicy byli bardziej sceptyczni, podejrzewając spisek na samych szczytach władzy. „Emocje narastające wokół porwania księdza Popiełuszki próbują wykorzystać działacze Solidarności w celu wywołania niepokojów społecznych” – ostrzegał raport.
Na posiedzeniu XVIII Plenum KC gen. Jaruzelski zapewnił, iż „minister spraw wewnętrznych dąży do pełnego ustalenia inspiratorów i motywów zbrodni”. Wreszcie 31 października 1984 r. ogłoszono, że zwłoki księdza Jerzego zostały dzień wcześniej wyłowione z Wisły.
Porachunki na szczytach władzy
„Proszę Waszą Ekscelencję o przyjęcie wyrazów serdecznego współczucia i głębokiego ubolewania z powodu tragicznej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki” – napisał Kiszczak w datowanym na 31 października liście do zastępcy sekretarza Episkopatu Polski bp. Jerzego Dąbrowskiego. „Przerażający akt uprowadzenia i zabójstwa wywołał wśród funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych, podobnie jak w całym społeczeństwie, jednoznaczną reakcję oburzenia i potępienia. W chwili obecnej nie ma dla resortu spraw wewnętrznych ważniejszej sprawy niż wyjaśnienie, w imię sprawiedliwości, całej prawdy o okolicznościach tej zbrodni, godzącej w procesy porozumienia i normalizacji, zwłaszcza zaś ujawnienie, czy i kto był ukrytym inspiratorem oraz czy i kto sprawców osłaniał” – deklarował szef MSW.
Co ciekawe, jest możliwe, że ta deklaracja generała w części dotyczącej odnalezienia „inspiratorów” była szczera. Acz w zagmatwanej sprawie uprowadzenia i brutalnego zamordowania Popiełuszki do dziś trudno o pewniki. Nic nie wskazuje na to, by gen. Jaruzelski wiedział o planach porwania duchownego. Z kolei w samym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych prawdopodobnie trwała rozgrywka między koteriami. Niektóre poszlaki wskazywały, że brali w niej udział „towarzysze” z KGB. Jednocześnie Kiszczak robił, co mógł, żeby wykreować się na ofiarę spisku, a nie kogoś, kto zlecił zabójstwo księdza. To dawało mu możność pogrążenia politycznych wrogów i wyeliminowania ich z polityki.
24 października zatrzymano naczelnika Wydziału I Departamentu IV MSW Grzegorza Piotrowskiego oraz Leszka Pękalę i Waldemara Chmielewskiego – członków Grupy Operacyjnej do Zadań Dezintegracyjnych, którzy zamordowali Popiełuszkę. Podczas pierwszego z przesłuchań Piotrowski zeznał, że zgodę na likwidację księdza dostał od sekretarza KC gen. Mirosława Milewskiego. Co ciekawe, ów do końca lipca 1981 r. był ministrem spraw wewnętrznych, poza tym karierę zaczynał jako agent sowieckiego kontrwywiadu wojskowego Smiersz.
Piotrowski mógł mówić prawdę lub wrabiać z jakichś powodów byłego zwierzchnika. Po jego złożonych w nocy zeznaniach już rankiem 25 października Jaruzelski zwołał w URM naradę. Wzięli w niej udział pracujący z nim na co dzień oficerowie, natomiast nie zaproszono na nią Kiszczaka. W sporządzonej notatce dyrektor Samodzielnego Zespołu Studiów Wiesław Górnicki zapisał: „Politycznym inspiratorem porwania – niezależnie od indywidualnego fanatyzmu sprawcy – mógł być wyłącznie towarzysz Mirosław Milewski. Towarzysz premier (Jaruzelski – red.), podzielając dezaprobatę zebranych dla działalności tow. Milewskiego i nie poddając w wątpliwość politycznej, a może i osobistej odpowiedzialności za uprowadzenie, a być może i za morderstwo na osobie ks. Popiełuszki sprzeciwił się podejmowaniu decyzji personalnych na XVII Plenum KC PZPR”. Odczekano pół roku. Po czym okazało się, że Milewski jest uwikłany w aferę „Żelazo” i z wpływowego człowieka nagle stał się nic nieznaczącym emerytem. Z kolei Kiszczak pozbył się swojego zastępcy gen. Ciastonia, którego wraz z gen. Płatkiem również podejrzewano o zlecenie zabójstwa Popiełuszki. Ciastoń wyleciał z MSW i został skromnym chargé d’affaires w ambasadzie w Tiranie.
Tak oto Jaruzelski i Kiszczak sprawnie i bez zbędnej ostentacji poradzili sobie z tymi, których uznali za wrogów, próbujących ich wygryźć ze szczytów władzy. Ale czy owi wrogowie zorganizowali prowokację w postaci zamordowania popularnego kapłana, czy sami padli jej ofiarą?
Wykreować się na ofiary
Spacyfikowanie politycznych konkurentów okazało się dla Jaruzelskiego i Kiszczaka sprawą łatwą. O wiele trudniejszym wyzwaniem było przekonanie Polaków, że oni też są ofiarami morderców księdza Popiełuszki. Historia Polski Ludowej dowodziła, że ludzie na szczytach władzy nie mogą mieć czystych rąk, a zabijanie przeciwników jest dla nich normalnością. Potwierdzała to liczba ok. 100 ofiar, które zginęły z rąk funkcjonariuszy resortów siłowych po wprowadzeniu stanu wojennego.
Sprawa Popiełuszki idealnie wpisywała się w tę codzienność PRL lat 80. Młody, całym sercem zaangażowany po stronie Solidarności kapłan podczas stanu wojennego pomagał działającym w podziemiu opozycjonistom i prześladowanym robotnikom. Regularnie odprawiał Msze za Ojczyznę, celebrował także uroczystości pogrzebowe zamordowanego przez milicjantów Grzegorza Przemyka. Dlatego znajdował się pod obserwacją SB. Wiele razy bezpieka próbowała go zastraszyć lub skompromitować. O dotykających go represjach informowały zachodnie media. Osobą niezłomnego kapłana zainteresował się nawet radziecki dziennik „Izwiestija”. Nazywając go człowiekiem, który „przekształcił swoje mieszkanie w składnicę literatury nielegalnej i ściśle współpracuje z zaciekłymi kontrrewolucjonistami”.
Interesujące, że 13 października 1984 r., zaledwie dzień po tym, jak mieszkańcy ZSRR mogli poczytać o polskim księdzu, Piotrowski pierwszy raz usiłował go zabić. Rzucając kamieniem w przednią szybę szybko jadącego samochodu wiozącego Popiełuszkę. Chrostowski z trudem zapanował wówczas nad autem. Wszystko to powodowało, że Jaruzelskiemu i Kiszczakowi trudno było uchylić się od odpowiedzialności za śmierć młodego księdza. Zdecydowali się więc na rzecz bezprecedensową w całym bloku wschodnim. Próbę odegrania praworządnego procesu, który nie różniłby się od tych, jakie są standardem w państwach demokratycznych. Fakt, że 3 listopada 1984 r. na pogrzebie Popiełuszki stawiło się w Warszawie ok. 700 tys. ludzi, mocno ich do tego „zachęcił”.
Zaraz po Bożym Narodzeniu w Sądzie Wojewódzkim w Toruniu ruszył proces Piotrowskiego, Leszka, Chmielewskiego oraz ich bezpośredniego przełożonego, zastępcy dyrektora Departamentu IV MSW, płk. Adama Pietruszki. Temu ostatniemu przypadła rola oficjalnego pomysłodawcy i zleceniodawcy likwidacji księdza Jerzego. Sytuacją niespotykaną w PRL i zupełnie nie do pomyślenia w ZSRR ani żadnym innym kraju komunistycznym było to, że na sali rozpraw mogli przebywać zachodni korespondenci. Podobnie jak to, że roli oskarżycieli posiłkowych podjęli się pełnomocnicy rodziny Popiełuszki. Sławni, dzięki wcześniejszemu bronieniu opozycjonistów w licznych procesach politycznych, mecenasi: Jan Olszewski, Edward Wende, Krzysztof Piesiewicz i Andrzej Grabiński. Acz już sama rozprawa odbywała się tak, że reżimowi prokuratorzy podczas swoich mów nieustannie przytaczali przykłady „antysocjalistycznej” działalności księdza, a także nadużyć kościelnych hierarchów.
Dobrze wpisywały się w to zeznania Piotrowskiego. Opowiadał on o swoim poczuciu bezsilności wobec tego, jak Popiełuszko mógł bezkarnie szkodzić władzy i państwu. Podając to jako główny motyw popełnienia zbrodni. W końcu zaczęła po Polsce krążyć opinia, że jest to „proces nie tylko sprawców mordu, ale i księdza”.
Jednocześnie reżim zaostrzył cenzurę w mediach, eliminując treści podważające oficjalną tezę, mówiącą, że oskarżeni działali z własnej inicjatywy. Komunikat ten stale powielała propaganda. Jednak obywatele przyjmowali go z dużym sceptycyzmem. Natomiast ogłoszone bardzo szybko, bo już 7 lutego 1985 r., przez sędziego Artura Kujawę wyroki przyjęto z pewnym zaskoczeniem, ale i satysfakcją. Pietruszka za podżeganie do zabójstwa został skazany na 25 lat więzienia. Podobnie Piotrowski, choć prokuratorzy domagali się kary śmierci. Odpowiednio 15 oraz 14 lat więzienia otrzymali Pękala i Chmielewski. Wprawdzie opinia publiczna zakładała, że poświęcono „pionki”, a prawdziwi mocodawcy pozostali bezkarni, jednak Jaruzelski i Kiszczak mogli uznać, że osiągnęli swe główne cele.
Dzięki procesowi udało się im rozładować społeczne napięcie i zapobiec wybuchowi fali protestów, a ta już wzbierała. Poza tym zdjęli z siebie odium odpowiedzialności za zbrodnię. Choć jednocześnie przyznali, że bardzo obawiają się wybuchu społecznego niezadowolenia. W sumie próba dania Polakom namiastki praworządności opłaciła się generałom, choć też bardzo się wówczas postarali. O tym, jak bardzo, najlepiej świadczy jeden fakt. Nigdy potem, mimo podejmowanych w III RP prób osądzenia licznych komunistycznych zbrodni, nawet ewidentnych morderców nie potraktowano z taką surowością, jak zabójców księdza Popiełuszki. ©Ⓟ