W Mlicie, górskiej miejscowości położonej na południu Libanu, zwolennicy Hezbollahu od lat opowiadają przyjezdnym, jak bojownicy upokorzyli tu izraelską armię. W 2010 r. organizacja założyła w wiosce Muzeum Oporu, poświęcone długiej historii konfliktu z sąsiadem. Przewodnicy – elegancko ubrani, sympatyczni mężczyźni – wyławiają z tłumu turystów z zagranicy, żeby przedstawić im swoją narrację. – W 2006 r. tak ich pogoniliśmy, że po miesiącu musieli uciekać – mówił mi jeden z nich, gdy odwiedziłam muzeum dwa lata temu.
Tamtą wojnę także w samym Izraelu uznaje się za porażkę. W lipcu 2006 r., po dwóch tygodniach intensywnego bombardowania obiektów związanych z Hezbollahem, rząd w Tel Awiwie wysłał do Libanu 10 tys. żołnierzy, zakładając, że łatwo rozgromią przeciwnika. Zamiast tego nastąpiła seria katastrof. Eksperci Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie tłumaczą, że bojownicy ukrywali się przed izraelskimi oddziałami w podziemnych tunelach (jeden z nich można dziś w Mlicie zwiedzić), aby wydostawać się na powierzchnię i atakować wroga. Hezbollah zaatakował w ten sposób m.in. kolumnę pancerną w dolinie rzeki Saluki – najpierw zablokował drogę, a potem ostrzelał zaskoczonych żołnierzy, którzy nie mieli wsparcia ze strony ani artylerii, ani piechoty. Jak zauważył wtedy Timur Goksel, doradca Tymczasowych Sił Zbrojnych ONZ w Libanie (UNIFIL): „Każdy, kto jest na tyle głupi, by poprowadzić kolumnę pancerną przez dolinę rzeki Saluki, nie powinien być dowódcą brygady pancernej, lecz kucharzem”.
Podczas trwającej niewiele ponad miesiąc wojny w 2006 r. Hezbollah utrzymał zdolność do ostrzeliwania terytorium sąsiada. Co prawda stracił wielu bojowników, ale jego opór poruszył arabskie społeczeństwa i popularność grupy gwałtownie wzrosła. Na arenie międzynarodowej oberwało się za to Izraelowi. Organizacje zajmujące się prawami człowieka i media krytykowały go w szczególności za bombardowanie obiektów Hezbollahu na obszarach zamieszkiwanych przez ludność cywilną. Sędzia Eliyahu Winograd, który przewodniczył komisji badającej działania państwa żydowskiego w 2006 r., oświadczył, że „pójście na wojnę bez strategii wyjścia było porażką”, a operacja lądowa „nie osiągnęła swoich celów”. W sumie przez miesiąc walk zginęło 1,2 tys. Libańczyków (głównie cywilów) i ponad 160 Izraelczyków (przede wszystkim żołnierzy).
Bez strategii wyjścia
Nie była to pierwsza wojna, która nie przyniosła państwu żydowskiemu ostatecznego zwycięstwa i nie wzmocniła jego bezpieczeństwa. Podobnie działo się w 1982 r., kiedy dominującą siłą na południu Libanu była Organizacja Wyzwolenia Palestyny (OWP), która słynęła ze spektakularnych ataków terrorystycznych – jak ten na izraelską reprezentację podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 r. Tel Awiw szukał więc pretekstu, by rozprawić się z wrogiem. Władze – na czele z premierem Menachemem Beginem i ministrem obrony Arielem Szaronem – za taki pretekst uznały próbę zamachu na Shloma Argova, ambasadora w Londynie. Co prawda strzelali do niego członkowie organizacji Abu Nidala, wrogiej wobec OWP grupy terrorystycznej, ale Izraelczykom było wszystko jedno. – Abu Nidal, Abu Schmidal, oni wszyscy to w rzeczywistości OWP – miał powiedzieć szef sztabu generalnego Sił Obronnych Izraela (IDF) Rafa’el Eitan.
Armia zdecydowała się na inwazję na pełną skalę. Przez siedem tygodni oblegała zachodnią część Bejrutu, gdzie OWP miała kwaterę główną, odcinając ten obszar od dostaw żywności, wody i prądu. Z pomocą Stanów Zjednoczonych, coraz bardziej krytycznych wobec izraelskich ataków na cele cywilne, w sierpniu zawarto porozumienie, na mocy którego palestyńscy przywódcy i ok. 14 tys. bojowników opuściło Liban.
Gdy wydawało się, że Szaron odniósł zwycięstwo, konflikt nagle eskalował. Nowo wybrany prezydent Libanu i sojusznik Izraela Baszir al-Dżumajjil został zamordowany przez Habiba Chartouniego z Syryjskiej Partii Socjal-Nacjonalistycznej. – Baszir sprzedał nasz kraj Izraelowi – zeznał później morderca. W odwecie zwolennicy al-Dżumajjila dokonali masakry palestyńskich cywilów w obozach dla uchodźców Sabra i Szatila. Pod naciskiem USA i Europy władze w Tel Awiwie wycofał siły z Bejrutu, a w 1985 r. niemal całkowicie opuścił Liban, pozostawiając go ze słabym i niestabilnym rządem, który nie był w stanie odeprzeć wpływów Syrii ani przeciwdziałać rosnącej roli Hezbollahu na swoim terytorium. Na przestrzeni lat bojownicy stworzyli w Libanie coś na kształt państwa w państwie: rozbudowali system opiekuńczy, stworzyli własne szkoły i szpitale. W ten sposób zdobyli zaufanie szyitów, którzy stanowią około jednej trzeciej populacji. Jednocześnie Hezbollah rozwijał swoje zdolności militarne. Skutek? Dziś jest uznawany za najlepiej uzbrojoną organizację niepaństwową na świecie. Według różnych szacunków grupa zgromadziła od 120 tys. do 200 tys. sztuk broni, w tym drony i pociski balistyczne. Znacznie przybyło także bojowników – obecnie jest ich ok. 50 tys.
Jak przekonuje członek brytyjskiej Izby Lordów Peter Ricketts, który w 1982 r. w resorcie spraw zagranicznych zajmował się konfliktem izraelsko-arabskim, interwencje wojskowe same w sobie nie prowadzą do osiągnięcia celów politycznych. „Odsunięcie przeciwnika od władzy bez realnego planu, co dalej, nie wzmacnia bezpieczeństwa” – napisał niedawno w opinii dla „Financial Times”.
Na wyniszczenie
Dzisiaj władze w Tel Awiwie utrzymują, że chcą osłabić Hezbollah i wymusić na nim wycofanie się z terenów przygranicznych, aby umożliwić powrót do domu mieszkańcom północnego Izraela, którzy uciekli stamtąd w obawie przed ostrzałem. – Eliminacja łańcucha dowodzenia Hezbollahu stanowi znaczący cios dla organizacji, który, jeśli zostanie dobrze wykorzystany, może pomóc w zmianie równowagi sił w walce przeciwko Iranowi i jego satelitom oraz doprowadzić do przełomu w regionie – mówi mi Tammy Caner z Institute for National Security Studies w Tel Awiwie.
Wielu uważa jednak, że – podobnie jak w 1982 r. – Izrael nie ma żadnego planu, a jego wysiłki nie sprawią, że bojownicy stracą zdolność do atakowania. Przyznawał to w rozmowie z DGP na kilka dni przed rozpoczęciem inwazji Yossi Melman, izraelski dziennikarz i pisarz. – Netanjahu nie jest zainteresowany prawdziwym rozwiązaniem konfliktu. Woli nadęte slogany. Mówi, że będziemy walczyć aż do zwycięstwa. To bzdura. Nie sądzę, żeby można było wygrać taką wojnę. Hezbollah nigdy się nie podda – przekonywał Melman. I już wtedy wskazywał, że Izrael i Liban czeka wojna na wyniszczenie.
Coraz częściej pojawiają się też obawy, że Izraelczycy realizują w Libanie scenariusz podobny do tego, który przez ostatnie 12 miesięcy rozgrywał się w Gazie. Eksperci sugerują, że inwazja niekoniecznie ograniczy się do południa Libanu, jak pierwotnie zapowiadali liderzy państwa żydowskiego. Bojownicy Hezbollahu są bowiem obecni także w położonym na północy regionie Bekaa. A zatem niewykluczone, że po rozprawieniu się z terrorystami na południu izraelska armia ruszy dalej. Większe uderzenie zapowiada choćby szybkie rozmieszczenie czterech dywizji w południowym Libanie połączone z nakazami ewakuacji przygranicznych wiosek oraz intensywnym bombardowaniem Bejrutu, a także południowej i wschodniej części kraju.
Równolegle słychać zaostrzoną retorykę izraelskich przywódców. O ile początkowo padały deklaracje, że „Strzały Północy” to „ograniczona” i „ukierunkowana” operacja wymierzona w Hezbollah, o tyle w wygłoszonej w tym tygodniu przemowie do Libańczyków premier Netanjahu wezwał „wszystkich matki i ojców do walki o lepszą przyszłość dla swoich dzieci”. Jednocześnie zagroził, że jeśli nie wyzwolą swojego kraju od Hezbollahu, mogą podzielić los Palestyńczyków. – Macie szansę uratować Liban, zanim wpadnie w otchłań długiej wojny, która doprowadzi do takiego zniszczenia i cierpienia, jakie widzimy w Gazie – stwierdził przywódca.
Jeszcze rok temu IDF planowały szybką rozprawę z Hamasem i powrót do kraju. Jednak mimo zabicia ponad 40 tys. Palestyńczyków i zrównania z ziemią większości enklawy, grupa dalej funkcjonuje, nawet jeśli jej możliwości działania zostały ograniczone. O jej żywotności świadczą trwające właśnie naloty na obóz dla uchodźców w Dżabaliji, w których tylko w środę zginęło co najmniej 60 osób. To już kolejny raz, kiedy izraelskie wojsko prowadzi operację przeciwko Hamasowi na terytorium obozu, zapewniając, że dzięki temu uniemożliwi bojownikom przegrupowanie. – W Libanie może nas czekać powtórka z Gazy. Gdy obudzimy się za rok, Hezbollah wciąż będzie tam dominującą siłą – twierdzi izraelski analityk ds. bezpieczeństwa Michael Milshtein.
Choć od rozpoczęcia ofensywy nie minęły nawet dwa tygodnie, po stronie libańskiej zginęło już więcej osób niż podczas wojny w 2006 r. – Niestety, żadna wojna nie może być prowadzona bez ofiar cywilnych. Prawo wojenne tego nie wymaga. Nawet jeśli ataki na cele wojskowe doprowadzą do śmierci cywilów, to uznaje się je dopuszczalne. Oczywiście pod warunkiem, że wyrządzone szkody są proporcjonalne. Nie określa się tego jednak liczbą ofiar, lecz relacją między oczekiwanymi stratami ubocznymi a przewidywanymi korzyściami militarnymi z ataku – przekonuje Tammy Caner.
Prawdziwe zagrożenie
Wszystko to wzbudza obawy dotyczące eskalacji konfliktu z Iranem. W najbliższych dniach IDF przeprowadzą zapewne operację odwetową za niedawny ostrzał terytorium kraju, który był z kolei odpowiedzią na zabójstwa przywódcy Hezbollahu Hassana Nasrallaha w Bejrucie i lidera Hamasu Isma’ila Hanijji w Teheranie. „Ataki na Izrael, do których doszło na przestrzeni ostatniego roku, to najnowsza odsłona wieloletniej strategii Iranu mającej na celu zniszczenie państwa żydowskiego, a polegającej na toczeniu wyczerpującej wojny” – czytamy w analizie ekspertów Atlantic Council. Według nich Izrael podobnego planu nie ma.
Iran wspiera oś oporu, czyli grupę bliskowschodnich bojówek, które od 7 października 2023 r. regularnie atakują państwo żydowskie z różnych kierunków, zmuszając go do równoczesnej walki na kilku frontach. Codzienne ostrzały północnego Izraela przez Hezbollah zmusiły do ewakuacji ok. 70 tys. Izraelczyków. Uderzenia rakietowe ruchu Hutich praktycznie uniemożliwiły działanie portu w Ejlacie i spowodowały ograniczenie transportu towarów z Azji do Europy przez Kanał Sueski. Z kolei szyickie milicje w Iraku przeprowadziły ok. 170 ataków na amerykańskie bazy w regionie, obliczonych na wyparcie z Bliskiego Wschodu Stanów Zjednoczonych, które postrzegają one jako kluczowe dla przetrwania Izraela.
Ale również państwo żydowskie w ostatnich tygodniach odnotowało serię sukcesów – doprowadziło do niemal jednoczesnej eksplozji tysięcy pagerów i krótkofalówek wykorzystywanych przez bojowników do codziennej komunikacji oraz do zabicia większości elit organizacji. – Zredukowaliśmy możliwości Hezbollahu. Zlikwidowaliśmy tysiące terrorystów, w tym samego Nasrallaha, jego zastępcę i zastępcę zastępcy – chwalił się niedawno „Bibi”. Izrael zademonstrował swoje zdolności także w obronie przed atakami. W kwietniu, kiedy uderzył w placówkę dyplomatyczną Iranu w Damaszku, Teheran zdecydował się na bezprecedensowy ostrzał terytorium państwa żydowskiego. Izraelskie systemy obrony powietrznej z pomocą Stanów Zjednoczonych i kilku krajów arabskich zestrzeliły prawie wszystkie pociski i drony wroga. Historia powtórzyła się na początku października, gdy izraelskie systemy obronne, ponownie wspierane przez koalicję pod przewodnictwem USA, poradziły sobie z salwą ok. 200 pocisków wystrzelonych przez Iran w reakcji na zabicie Hanijji i Nasrallaha. Zginęła jedna osoba, Palestyńczyk z Jerycha. Skuteczność IDF nie powinna dziwić, gdy się weźmie pod uwagę, że przygotowania do kolejnej wojny z Hezbollahem rozpoczęły się tuż po zakończeniu walk w 2006 r. Tel Awiw skierował wtedy większość swoich zasobów wywiadowczych na infiltrowanie organizacji i jej komunikacji z Iranem.
Michael Milshtein mówi mi, że choć Izrael odniósł w ostatnim czasie spore sukcesy militarne w Gazie, Libanie i Iranie, to nie przełożyły się one na konkretną wizję przyszłości regionu. – Nie ma żadnego planu – podkreśla ekspert. Jego zdaniem wojny na wyniszczenie z Hamasem i Hezbollahem oraz wymiana ognia z innymi bojówkami jedynie odciągają uwagę Izraelczyków od prawdziwego zagrożenia, jakim jest Iran. Milshtein uważa, że teraz kluczowe powinno być doprowadzenie do zawieszenia broni w Strefie Gazy. – Szef sztabu IDF, a także szefowie Mosadu i Szin Bet wiedzą, że nie da się osiągnąć całkowitego zwycięstwa, w jakie wciąż wierzą Netanjahu i jego zwolennicy. Ogłosili zresztą, że są gotowi poprzeć całkowite wycofanie się z Gazy w zamian za uwolnienie zakładników – tłumaczy ekspert. Jego zdaniem nie jest to rozwiązanie idealne, ale lepsze niż kontynuowanie wojny. – To samo powinniśmy zrobić w Libanie, który jest znacznie mniej chętny do wojny niż Hamas – dodaje. Wypowiedzi „Bibiego” nie wskazują jednak, aby był to prawdopodobny scenariusz. ©Ⓟ
W takim konflikcie nie da się wygrać
Jesteśmy bardzo podzielonym społeczeństwem. Ci, którzy są przeciwko Netanjahu, też po części wspierają wysiłki wojenne, bo uważają, że Hezbollah na wojnę zasługuje. W końcu bez żadnej prowokacji rozpoczął walkę. Nie wspominając o tym, że Hezbollah atakuje od ubiegłego roku miejscowości położone na północy Izraela. Nawet jeśli ludzie sprzeciwiają się premierowi, wspierają IDF – mówi Yossi Melman, izraelski pisarz.