W 1890 r. pierwszy profesor meteorologii na praskim uniwersytecie František Augustin notował, że „noc z 3 na 4 września była jedną z najstraszniejszych, jakich kiedykolwiek doświadczyła ludność Pragi. W zalanych domach stale podnosił się poziom wody, brakowało sprzętu ratowniczego, a wezwania pomocy nie mogły zostać zrealizowane. (…) A oprócz wszystkich okropności, w mroku poranka rozeszła się zdumiewająca wiadomość: most Praski [czyli most Karola] się zawalił!”.
Powodzie zaprzątały umysły czeskich planistów przestrzeni, melioratorów gruntów i budowniczych infrastruktury. Starano się wzmacniać wały i budować tamy, a zasadniczym imperatywem było jak najszybsze pozbycie się wody z kraju. Pomagało w tym ukształtowanie terenu i położenie na – jak lubią mówić czescy naukowcy – „dachu Europy”, na jednym z głównych europejskich rozlewisk rzecznych. W ostatnim stuleciu powierzchnia mokradeł i terenów zalewowych zmniejszyła się o 80 proc. (co odpowiada 13 proc. obszaru kraju), a bieg rzek skrócono o 30 proc. Równocześnie jednak osuszone obszary zostały pozbawione naturalnego elementu chłodzącego, a sucha gleba miała gorsze właściwości zatrzymywania wody. Stało się to prawdziwym wyzwaniem w latach 2014–2020, gdy na długofalowe zjawiska obniżające retencję nałożyły się zmniejszone opady atmosferyczne. W rezultacie Czechy dotknęła susza o intensywności nienotowanej od co najmniej 500 lat (okres, który naukowcy byli w stanie pod tym kątem ocenić).
Susze i powodzie wiążą się z procesem zmian klimatu
W ich rezultacie opady stały się rzadsze, ale intensywniejsze, co jest dodatkowym czynnikiem utrudniającym wchłanianie wody opadowej przez glebę. Wiele dni suchych i gorących w połączeniu z krótkotrwałymi, ale silnymi opadami oznacza też, że dochodzi do erozji gleby. Obydwa zjawiska – susze i powodzie – mogą wystąpić z większą intensywnością, gdy gorsza jest jakość gleby, a tym samym jej zdolność do retencji wody. Na pogorszenie owej jakości wpływają wyręby lasów, stosowanie chemicznych środków ochrony roślin czy utwardzających glebę coraz cięższych maszyn rolniczych oraz wielkie monokultury bez miedz. Czescy naukowcy szacują, że zdrowa gleba byłaby w stanie zatrzymać o prawie dwie trzecie więcej wody niż obecnie. Dla wyrównania tej różnicy potrzebna byłaby budowa 340 dużych zbiorników retencyjnych. Szacuje się, że w trakcie „powodzi tysiąclecia” z 1997 r. lasy i łąki na Morawach wchłonęły trzykrotnie więcej wody niż wszystkie zbiorniki retencyjne w dorzeczu Odry i Morawy (ta ostatnia to dopływ Dunaju). Nie oznacza to, że budowa zbiorników retencyjnych jest pozbawiona sensu – nad Wełtawą wskazuje się, że ma ona uzasadnienie np. na obszarach z niewielkimi zasobami wód podziemnych. Minister rolnictwa Marek Výborný z chadeckiej KDU-ČSL zarzucał zresztą we wrześniu środowiskom ekologicznym, że blokowanie przez nie (od pierwszych decyzji z 2008 r.) budowy dużego zbiornika na Opawie znacząco wpłynęło na skalę zniszczeń powodziowych w miastach w jej pobliżu, choćby w graniczącym z Polską Karniowie.
Kolejne suche i gorące lata stworzyły też dogodne warunki do rozwoju plagi kornika, dotykającej przede wszystkim naturalnie występujących niegdyś na wyższych wysokościach drzew iglastych. Już od czasów cesarzowej Marii Teresy (XVIII w.) ziemie czeskie zalesiano głównie nimi, gdyż szybko rosły i stanowiły dobry materiał dla rozwijającego się przemysłu. Teraz Czesi dążą do drzewostanów mieszanych, ale plagi kornika nie dało się bezboleśnie zwalczyć. W samych Jesionikach wykarczowano ponad 4 tys. ha lasów. Ogołocone z drzew gleby szybciej ulegają erozji i tym samym tracą zdolność zatrzymywania wody. To pogłębia problem suszy i utrudnia sytuację w razie dużych opadów.
Czeskie państwo wygrało bitwę
Jeśli zastosować do ostatniej powodzi terminologię wojenną, to można napisać, że czeskie państwo wygrało bitwę. Oczywiście nie bez strat, wszak zniszczenia w Jesionikach zostały uznane za dotkliwsze niż w trakcie powodzi z 1997 r. Mimo wszystko rząd może chodzić z podniesioną głową, a najlepszym świadectwem jego sukcesu jest to, że nawet opozycja nie zgłasza wielu zastrzeżeń – ani do etapu prewencji, ani do samej walki z żywiołem.
W prewencji dużą rolę odegrały usprawnione przy poprzednich powodziach modele pogodowo-powodziowe. Ten główny nosi bajkową nazwę „Aladin”. Już w poniedziałek przed feralnym weekendem ostrzeżenie wydał czeski odpowiednik Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, a kolejnego dnia na swoje komunikaty przekuły to stosowne ministerstwa. Bazując na tych danych, pisano, że najgorsze opady czekają Jesioniki: w cztery dni miało w nich spaść 50–60 proc. przeciętnego rocznego opadu. Finalnie wody było więcej niż w całym – relatywnie suchym – roku 2015. W środę 11 września zaczęło się opróżnianie zbiorników retencyjnych, które zakończono dwa dni później. Dość wcześnie ogłoszono też ewakuację szczególnie narażonych miejscowości i placówek. 120 pacjentów szpitala w przygranicznym Boguminie zaczęto przenosić w sobotę 14 września, ok. godz. 17. Dopiero kolejnego dnia, ok. godz. 10 do liczącego 21 tys. mieszkańców miasta zaczęła się wdzierać woda. Szpital został zalany, ale uniknięto scenariusza ewakuacji już w trakcie przechodzenia fali. Choć prawdą jest też to, że nie wszyscy mieszkańcy ewakuowanych terenów uwierzyli w czarne scenariusze.
Czesi nie uniknęli ofiar, ale zdecydowanie ograniczyli ich liczbę (teraz było ich 5, a w trakcie powodzi tysiąclecia 50). Mają dobrze dopracowane modele ułatwiające prewencję, a także system zarządzania kryzysowego, który zdał egzamin. Kompetentne organy z wyprzedzeniem i regularnie informowały mieszkańców o sytuacji. Trafiono też z czasem decyzji o uwolnieniu wody ze zbiorników (znów dzięki dobrym modelom), co nie zawsze udawało się w przeszłości. Czechy nie są jednak oczywiście wzorem do naśladowania we wszystkim: wystąpienie kilkuletniej suszy po okresach wielkich powodzi ich także skłaniało do przechodzenia ze skrajności w skrajność. Dyskusje na temat tworzenia zbiorników retencyjnych ciągnęły się tam (i ciągną) latami z efektami podobnymi do wyników negocjacji dotyczących budowy nowych odcinków autostrad. Teraz jednak wydają się w końcu zmierzać ku jasnej konkluzji o istotnej roli zbiorników retencyjnych – zarówno tych dużych, jak i mniejszych – w sytuacjach ekstremalnych. Bez nich ostatnia powódź – pod względem opadów deszczu jedna z największych w ostatnim tysiącleciu – miałaby znacznie gorsze skutki dla takich miast w pobliżu polskiej granicy, jak Ostrawa czy Frydek-Mistek. Zbiorniki te zapobiegły bowiem choćby przelaniu się tamy na rzece Ostrawicy, która w stolicy czeskiego Śląska uchodzi do Odry. Mogą też w suchszych latach służyć jako źródło wody dla okolicznej ludności i przemysłu. To powinno popchnąć do przodu kolejne projekty, przede wszystkim powstania wspomnianego zbiornika na Opawie (Nové Heřminovy). Gdyby istniał, nie trzeba by ewakuować niepełna 60-tys. Opawy i bez mała 25-tys. Karniowa. Władze mają nadzieję, że prace budowlane ruszą w 2027 r. Zarazem Czesi nie zamierzają całkiem porzucać elementów renaturalizacji krajobrazu: do 2030 r. kilkaset kilometrów rzek ma zostać przywrócone do dawnego biegu, zwłaszcza tam, gdzie jest to korzystne z punktu widzenia gospodarki wodnej. Jednak ten proces też idzie opornie, gdyż wchodzą tu w grę prawa majątkowe i problem dość gęstej zabudowy wzdłuż rzek. Wciąż poszukuje się zatem złotego środka między powrotem do stanu naturalnego a ingerencją budowlaną, jednak po powodzi z wyraźnie większym docenieniem tego drugiego.
Problem stanowi pomoc powodzianom
Rząd dopiero pod koniec września uwolnił środki na pierwszą pomoc finansową w przeciętnej kwocie śrdnio 40 tys. koron (6,8 tys. zł) na zniszczone przez żywioł gospodar stwo domowe (gminy będą mogły różnicować kwotę w zależności od stopnia szkód). Państwowy Narodowy Bank Rozwoju przygotował dla firm tak krytykowane u nas nisko oprocentowane pożyczki. Z Głuchołazów docierają historie o Czechach, którzy przechodzą przez granicę, prosząc o wsparcie. Z czasów, gdy reprezentowałem Polskę na dużych targach w Brnie, pamiętam sytuację, gdy podszedł do mnie Czech z Jesioników i opowiadał, że dla Pragi jego miasto zawsze pozostaną niewartą uwagi prowincją.
Właśnie dlatego i właśnie teraz czeski rząd zaczyna kolejną bitwę, która może się okazać znacznie trudniejsza, bo ma też swój kontekst polityczny – chodzi o odbudowę zniszczonych terenów i zdobycie serc przeciętnych Czechów, których centroprawicowy gabinet Petra Fiali zdążył do siebie zrazić oszczędnościami budżetowymi w czasach kryzysu i dogmatycznym zaciskaniem pasa. Dogmatycznym, bo państwo należy do tych z najniższym długiem publicznym w Unii (43 proc. PKB) – wypada tu lepiej od któregokolwiek z sąsiadów, w tym kojarzonych z budżetową dyscypliną Niemiec (63 proc.). Centroprawica nad Wełtawą, lubiąca nawiązywać do liberalnej polityki w stylu Margaret Thatcher czy Ronalda Reagana, zapowiadała uporządkowanie finansów państwa po czasach rządów kokietującej wyborców programami socjalnymi partii ANO. Idzie to jak po grudzie, a przede wszystkim wiąże się z wielkimi kosztami politycznymi. Wybory regionalne w drugiej połowie września zakończyły się triumfem ANO w skali, jakiej jeszcze nie widziano w elekcjach tego typu. Niemal równo rok przed najważniejszymi wyborami cyklu politycznego, do Izby Poselskiej, formacja oligarchy Andreja Babiša jest na dogodnej pozycji do startu w wyścigu po władzę. Fiala stoi przed dylematem, musząc wybierać między spójnością ideologiczną a politycznym pragmatyzmem. Konieczność odbudowy przygranicznych regionów i wypłaty odszkodowań może być tu zarówno przeszkodą (zwiększenie deficytu), jak i dogodnym pretekstem do zmiany dotychczasowej polityki dzięki powoływaniu się na siłę wyższą. ©Ⓟ