– To mu powiedz, żeby odebrał – odpowiada znudzonym tonem prezes PiS, jakby tłumaczył jakąś zupełną oczywistość kilkuletniemu dziecku. Rzecz działa się w 2017 r.
– Ja już rozmawiałem dzisiaj od rana z kilkoma ministrami. Na razie skupimy się na tym, żeby znaleźć skuteczną metodę, aby zablokować ten proceder – to już słowa Donalda Tuska podczas posiedzenia rządu 1 października na temat wprowadzanego przez jednego z producentów do obrotu alkoholu w tubkach. – Czesław, jeśli mogę cię prosić. Inspektorat artykułów rolno-spożywczych ma takie narzędzie prawne, przynajmniej w mojej ocenie, więc będę bardzo prosił, żebyś pojechał do resortu i sprawę rozstrzygnął – zwrócił się do ministra rolnictwa premier. Producent „małpek' w tubkach wycofał produkt, ale byłoby lepiej, gdyby to procedury i prawo działały, a nie autorytatywne komendy wydawane przez rządzących.
Te dwa dialogi są chyba najlepszym streszczeniem istoty polskiego państwa. Zażarty bój liberalnego centrum zgromadzonego wokół Donalda Tuska i PiS-owskiej prawicy – opisywany przez polityków z obu stron barykady i media jako starcie wartości lub wręcz „cywilizacji” – nie ma większego znaczenia dla rozwoju Polski, gdyż ktokolwiek w nim wygrywa, i tak zarządza państwem w bardzo podobnym stylu. Różnica jest taka, że Kaczyński nie widzi w tym niczego niewłaściwego (słynne „ja bez trybu”), a Tusk się nieco wstydzi i stara się zazwyczaj zachowywać pozory.
Pandemia i powódź
Ręczne sterowanie widać w sposobach reagowania państwa w czasie kryzysów – jak pandemia i powódź. W większości są zadziwiająco podobne. Opierają się na tworzonych ad hoc nadzwyczajnych mechanizmach, których głównym celem jest obejście różnego rodzaju barier. Ich istnienie nie jest żadną tajemnicą, ale w czasach spokoju politycy wolą ich nie zauważać, gdyż ich usunięcie wiązałoby się ze stanowczo zbyt dużym wysiłkiem i z problemami. Gdy wreszcie rzeczywistość mówi „sprawdzam”, polscy decydenci na szybko tworzą przeróżne instytucjonalne bajpasy, które umożliwiają im gaszenie lokalnych pożarów bez likwidacji prawdziwych przyczyn niemocy. Na swoje usprawiedliwienie mają dziesiątki argumentów w stylu „żadne państwo nie jest gotowe na coś takiego”, „w kraju X było jeszcze gorzej” oraz nieśmiertelne „to efekt zaniedbań poprzedników”.
Walka Polski z pandemią była czystą prowizorką, która początkowo dawała zdumiewająco dobre efekty. Zaczęła się rozlatywać dopiero od drugiej fali. W pierwszej rządzący wprowadzali restrykcje za pomocą konferencji prasowych, które dopiero później próbowali obudować jakimiś aktami prawnymi. Na początku ludzie stosowali się do nich z własnej woli, gdyż byli faktycznie przejęci. W czynie społecznym pozamykali się w domach, dzięki czemu pierwszą falę przeszliśmy jako jeden z europejskich prymusów. Gdy to narodowe uniesienie opadło, z kolejnymi falami trzeba było już walczyć przy pomocy sprawnych instytucji. W tym momencie zaniedbywana przez lata publiczna ochrona zdrowia musiała się zupełnie zamknąć, by uniknąć zatkania. Mimo to nie uniknęła, więc rząd tworzył na cito szpitale tymczasowe na stadionach czy w halach koncertowych, które również nie wytrzymały starcia z kolejnymi falami zachorowań. Piękne gesty solidarności ustąpiły dobrze znanemu kolesiostwu, a szanse przeżycia zależały m.in. od tego, czy udało się po znajomości załatwić sobie do domu tlenoterapię.
Tymczasem o niedomaganiach ochrony zdrowia przeróżne środowiska trąbiły nieustannie przez lata. „Dostęp do profilaktyki, diagnozowania i leczenia chorób układu oddechowego jest niewystarczający i ulegał w ostatnich latach stopniowemu pogorszeniu” – tymi słowami zaczyna się informacja NIK po kontroli dostępności profilaktyki chorób płuc z 2016 r. Mimo to nikomu nie udało się zwiększyć poziomu finansowania systemu, co wymagałoby nadepnięcia na odcisk różnym grupom zawodowym.
Zakupy bez przetargu
W celu szybkiego nadrobienia zaniedbań rząd dokonywał również wielomilionowych zakupów bez przetargu, korzystając nawet z pośrednictwa szemranych biznesmenów, czego efektem był między innymi zakup legendarnych już nieprzydatnych respiratorów. Gdy zorientowano się, do czego takie działania prowadzą, próbowano przeforsować bezkarność urzędników podejmujących decyzje w czasie pandemii. Przy okazji niedoszłych wyborów kopertowych oczekiwano od samorządów i spółek Skarbu Państwa, że zaczną wcielać w życie nieuchwalone jeszcze przepisy.
Zdecydowanie najbardziej efektowny bajpas przeprowadzono jednak w kwestii finansowania walki z pandemią. Zamiast zmienić nieżyciowe przepisy o limitach zadłużenia, rząd po prostu wyprowadził część długu poza budżet, dzięki czemu w błyskawicznym czasie mógł uruchomić tarcze antykryzysowe warte setki miliardów złotych. Pozabudżetowe fundusze finansowe okazały się tak skutecznym rozwiązaniem, że stosowano je także w kolejnych sytuacjach nadzwyczajnych, takich jak wojna w Ukrainie czy kryzys energetyczny, a fundusz covidowy działa do dzisiaj.
Owe fundusze okazały się najskuteczniejsze w czasie tej wielkiej prowizorki. Wątpliwości prawne ciągnęły się za nimi jednak w kolejnych latach, a następna władza postanowiła je od przyszłego roku zlikwidować. I to właśnie jedna z głównych wad tworzonych ad hoc rozwiązań – nawet jeśli jakimś cudem się sprawdzą, to będą krótkotrwałe, a przeciwnicy polityczni (nie ma tu znaczenia, którzy konkretnie) wykorzystają je do rozliczania poprzedników po przejęciu władzy. Nie mówiąc już o tym, że ta prowizorka często prowadzi do zwyczajnych nadużyć finansowych, czego przykładem jest afera w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych.
Uchodźcy wojenni
Niedługo po pandemii mieliśmy do czynienia z kolejnym kryzysem, który został rozładowany w równie nieformalny sposób. Obywatele zabierali ludzi uciekających przed wojną z granicy ukraińskiej własnymi samochodami do prywatnych mieszkań, za co rząd później przyznawał dotacje – nie sprawdzając nawet, czy w danym miejscu faktycznie są uchodźcy w zadeklarowanej liczbie i w jakich warunkach przebywają. Samorządy i organizacje pozarządowe organizowały na dworcach prowizoryczne centra pomocy, w których zbierały dary i pomagały uciekającym przed wojną jakoś urządzić się w nowym miejscu. W parafiach i spółdzielniach mieszkaniowych powstawały oddolne centra zatrudnienia dla Ukraińców. W końcu rząd przyznał uchodźcom numery PESEL, dzięki czemu mogli korzystać z polskiego systemu usług publicznych i świadczeń społecznych, co zresztą również było częściowo finansowane z funduszy pozabudżetowych, m.in. specjalnie utworzonego Funduszu Pomocy BGK.
Powódź
Zmagania z wielką wodą były całkiem podobne. W pierwszej fazie opierały się w dużej części na czynie społecznym. Ludzie stali w długich łańcuchach, podając sobie worki z piaskiem, próbując zniwelować zaniedbania, takie jak brak zbiorników w Kotlinie Kłodzkiej. Na pomoc wyjeżdżały prywatne koparki, które przeprowadzały ewakuacje za pomocą łyżki, do których wchodzili uciekający przed wodą mieszkańcy zalanych miejscowości, co uwiecznił w swoim materiale reporter TVN24. Niektórzy uciekali w ostatniej chwili na własne życzenie, ale było to spowodowane uruchomieniem przedziwnej instytucji „dobrowolnej ewakuacji”, co w gruncie rzeczy przypomina bardziej jakiś oksymoron. Wydawałoby się, że na terenie objętym ewakuacją nie powinno nikogo być, ale były tam tłumy jak na festiwalu muzycznym. Część z nich pomagała służbom, które powinny ich zwyczajnie wygonić, a inni po prostu „zwiedzali powódź”.
Zarządzanie odbywało się podczas transmitowanych na żywo spotkań sztabu kryzysowego, podczas których premier i dwóch kluczowych ministrów wysłuchiwało z ponurą miną sprawozdań szefów instytucji oraz jednostek samorządu, co rzekomo miało zapewnić ludności dostęp do informacji, chociaż przekaz był niejasny nawet dla premiera. Transmisje miały jednak tę zaletę, że dały nam wgląd w to, jak (nie) działa polskie państwo. W ten sposób dowiedzieliśmy się na przykład, że należąca do Tauronu elektrownia dokonała zrzutu wody, nie informując o tym Wód Polskich.
W ogóle polityka informacyjna była sklecona bez ładu i składu. Zamiast zapewnić spójne i przejrzyste informacje w jednym miejscu, każda instytucja informowała we własnym zakresie, co wprowadzało w błąd nawet rządzących. Szczerze przyznał to sam premier przy okazji doniesień o wycieku wody ze zbiornika Racibórz Dolny.
Powódź stała się również okazją do promowania przyjaciół. Wciąż nie wiadomo, jaki był cel wspólnej konferencji premiera i Jerzego Owsiaka, podczas której odbyło się „lokowanie produktu” WOŚP, bo przecież nie było nim 40 mln zł przekazane przez Orkiestrę na pomoc powodzianom – nawet z punktu widzenia „taniego państwa” ta kwota jest zupełnie nieistotna. Dlaczego premier pokazał się akurat z szefem tej, a nie jednej z wielu innych organizacji pomocowych? Dlaczego nasz narodowy przewoźnik LOT zachęcał do wpłat akurat na zbiórkę powodziową WOŚP?
Opozycja wytyka premierowi niefortunną wypowiedź o „nieprzesadnie alarmujących prognozach”, jednak podczas tamtej konferencji Tusk wyraźnie mówił też o gotowości służb do niesienia ewentualnej pomocy oraz pełnej mobilizacji. Problem w tym, że ta mobilizacja pojawiła się tylko w wystąpieniu premiera. Samorządowcy z zalanych terenów skarżyli się na zbyt późną reakcję ze strony rządu i brak wiedzy o prawdziwej skali zagrożenia. O przerwaniu tamy w Stroniu Śląskim Wody Polskie poinformowały 2,5 godziny po fakcie. Miasto zostało odcięte od świata, a więc też od państwa, które nie doceniło skali klęski i przejęło zarządzanie kryzysowe dopiero wtedy, gdy najgorsze już minęło. Nie wprowadzono też stanu pogotowia powodziowego, chociaż trzeba oddać obecnemu rządowi, że finalnie wprowadził przynajmniej stan klęski żywiołowej, czego poprzednicy w czasie pandemii – z powodów politycznych (wybory) i finansowych (potencjalne odszkodowania) – nie zrobili.
Ten rząd również postanowił działać z pominięciem drogi ustawowej, chociaż marszałek Hołownia proponował zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu. Zamiast tego minister finansów w niejasny sposób wydzielił z budżetu 2 mld zł. Przez długi czas nie było w ogóle wiadomo, na co konkretnie – na walkę z powodzią, świadczenia dla powodzian czy odbudowę. Nie wiadomo też, skąd się dokładnie wzięły (inaczej: komu zostały zabrane). Podobne wątpliwości dotyczą ogłoszonych z pompą miliardów euro na odbudowę, które – jak się okazało – pochodzą z przyznanych Polsce funduszy spójności. Skoro ok. 20 mld zł z funduszy unijnych zostanie przeznaczonych na odbudowę po powodzi, to na jakie działania ich zabraknie? Przecież to nie są żadne nowe pieniądze.
Program „Odbudowa plus”
Ogłoszony z dumą program „Odbudowa plus” będzie złożony w zdecydowanej większości ze środków unijnych (20 z 23 mld zł), tymczasem rządzący traktują go jak jakiś własny projekt. „Musimy przygotować ten wielki plan odbudowy, który jest naszym zobowiązaniem i narodową ambicją” – stwierdził premier podczas spotkania z wojewodami. „Programy za rządów PiS w większości były programami marketingowymi, natomiast tutaj będą konkretne działania, które będą mogli państwo po jakimś czasie zobaczyć” – odpowiedział pełnomocnik rządu ds. odbudowy Marcin Kierwiński, zapytany o nawiązującą do poprzedników nazwę. Wiele z programów poprzedniej władzy można oceniać krytycznie, ale one były przynajmniej finansowane środkami zmobilizowanymi przez państwo (co prawda głównie długiem publicznym), a nie pieniędzmi unijnymi, na których rząd położył rękę i teraz będzie rozdzielał jak swoje.
Nie mówiąc już o tym, że odbudowa finansowana z funduszy UE rodzi wiele problemów biurokratycznych – konieczność składania wniosków, rozliczenia itd. Na szczęście na to rząd również znalazł sposób. Pełnomocnik rządu ds. odbudowy już zapowiedział elastyczne podejście do prawa zamówień publicznych, „aby ten proces odbudowy mógł przebiegać jak najszybciej, oczywiście z zachowaniem elementarnego systemu bezpieczeństwa, aby była właściwa kontrola nad środkami publicznymi”. Donald Tusk zadeklarował, że podczas odbudowy nie będzie „ścibolenia, proceduralnych kłopotów”.
Takie działania ponad procedurami oczywiście mają pewne zalety. Umożliwiają szybkie reagowanie w sytuacjach, gdy czas jest na wagę złota. Gdy stają się jednak podstawą funkcjonowania państwa podczas kryzysów, to przynoszą zdecydowanie więcej szkód niż pożytku. Gdy wszystko staje się kwestią decyzji politycznych, trudno poważnie traktować przepisy i prawo jako takie. Powstaje wrażenie chaosu, a państwo przestaje być odbierane jako przewidywalne. Przecież w każdej chwili może zmienić zdanie. Poza tym działanie w ten sposób wystawia polityków na ryzyko, że następcy u sterów rządu zechcą pociągnąć ich do odpowiedzialności za podejmowanie decyzji i działań bez podstawy prawnej. W rezultacie każda zmiana władzy toczy się w atmosferze stanu nadzwyczajnego, a polska demokracja staje się ciągiem nieustannych rozliczeń poprzedników. Wprowadzane reformy nie są trwałe, gdyż konkurenci polityczni zabierają się do ich odkręcania, gdy tylko nadarza się ku temu okazja, traktując je jako złą spuściznę odziedziczoną po przeciwnikach.
Gdyby ten tryb stanu nadzwyczajnego uruchamiany był faktycznie „od wielkiego dzwonu”, to można byłoby to zrozumieć. Niestety najwyraźniej wszedł on nam już tak bardzo w nawyk, że stał się trybem domyślnym. ©Ⓟ