Od 17 października Friedrich Merz jest oficjalnym kandydatem na fotel kanclerza zarówno chadeków (CDU), jak i ich siostrzanej partii CSU z Bawarii. Jeśli wierzyć sondażom oraz kursowi, jaki aktualnie obrały partie głównego nurtu, to z dużym prawdopodobieństwem mniej więcej za rok Merz faktycznie kanclerzem zostanie.
Joachim Merz, ojciec kandydata na kanclerza, dorastał we Wrocławiu. Jako 17-latek wstąpił jednak do wojska. Z czteroletniego okresu służby aż 3,5 roku spędził jednak w niewoli sowieckiej, a kiedy wrócił do powojennych Niemiec, szukał rodziny za pośrednictwem Czerwonego Krzyża (odnalazł ją ostatecznie w Westfalii).
Merz senior wprowadził syna w arkana polityki, był bowiem znanym lokalnie działaczem CDU w Nadrenii Północnej-Westfalii. Urodzony w 1955 r. Friedrich został dzięki ojcu członkiem Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej już w 1972 r. Zaczął więc działalność polityczną, mając zaledwie 17 lat. Od początku karierę polityczną łączył z nauką, a potem pracą w charakterze prawnika. W Bundestagu zasiadał bez przerwy w latach 1994–2009, jego kariera przyspieszyła jednak dopiero około roku 2000, kiedy to razem z Angelą Merkel do władzy w ugrupowaniu wyniósł go skandal dotyczący finansowania partii – ten sam, który pogrzebał Helmuta Kohla i osłabił Wolfganga Schäublego. Merz został wtedy szefem frakcji, a Merkel przewodniczącą partii.
Za wcześnie, zbyt śmiało
W tym okresie zarysowały się też główne elementy jego polityki. Merz od początku opowiadał się za neoliberalizmem w gospodarce i konserwatyzmem w kwestiach kulturowych oraz obyczajowych. Ukuł np. pojęcie deutsche Leitkultur, które miało opisywać pewien minimalny kulturowy mianownik, który imigranci musieliby sobie przyswoić po przybyciu do Niemiec. Merz chciał również, aby od przybyszy wymagać deklaracji przywiązania do niemieckiej konstytucji. Innym jego sztandarowym pomysłem było uproszczenie podatków, tak aby – jak sam mówił – zeznanie zmieściło się na odwrocie kartonowej podkładki pod piwo.
Obserwatorzy niemieckiego życia politycznego twierdzą, że awans w strukturach partyjnych nieco przewrócił Merzowi w głowie. Młody (jak na niemieckie standardy) polityk zaczął się czuć zbyt pewnie i przedwcześnie napomykać, że byłby dobrym materiałem na kanclerza. To zwróciło uwagę jego konkurencji, a przede wszystkim samej Merkel, która w 2001 r. postawiła na kandydaturę kogoś bardziej doświadczonego i mniej wobec niej konkurencyjnego, a mianowicie Edmunda Stoibera, premiera Bawarii i lidera CSU. Merz dobrze zapamiętał tę lekcję i być może właśnie dlatego teraz swoją kandydaturę ogłosił razem z gigantem bawarskiej polityki, premierem Markusem Söderem, o którym przecież też od jakiegoś czasu mówiono, że ma kanclerskie ambicje. Tym razem Merz upewnił się więc, że Bawaria jest po jego stronie, zapewne składając jakieś konkretne przedwyborcze propozycje.
W 2005 r. zdawało się, że Merz jest już skończony. Gwoździem do jego politycznej trumny miało być zawarcie wielkiej koalicji z SPD pod wodzą Merkel. Był to bowiem polityczny układ wybitnie niesprzyjający neoliberalnej agendzie gospodarczej. Merz nie otrzymał w nowym rządzie żadnej teki, a plany uproszczenia systemu podatkowego jego autorstwa zostały zupełnie rozwodnione. W roku 2007 Merz ogłosił więc, że wycofuje się z aktywnego życia politycznego.
Nadal funkcjonował jednak na jego obrzeżach. Przez 10 lat (2009–2019) był przewodniczącym zajmującej się budowaniem relacji niemiecko-amerykańskich fundacji Atlantik-Brücke. Armin Laschet, były premier Nadrenii Północnej-Westfalii, wyznaczył go też na komisarza do spraw brexitu. Wśród lewicy największe kontrowersje wzbudzało jednak wieloletnie zasiadanie Merza w radzie nadzorczej Black Rock Asset Management Deustschland – niemieckiej filii największej firmy inwestycyjnej na świecie – związanej głównie z kapitałem amerykańskim i poniekąd amerykańskimi interesami politycznymi.
Cierpliwość popłaca
Można powiedzieć, że Merz odrobił polityczną lekcję i nauczył się cierpliwości. Ponownie do akcji wkroczył dopiero w 2020 r., kiedy to namaszczona przez Merkel minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer okazała się politycznym beztalenciem, a walka o władzę w CDU rozgorzała na nowo. Ostatecznie jednak więcej głosów delegatów na konwencji partyjnej zdobył wtedy stary znajomy Merza – Armin Laschet. Co ciekawe, Lascheta w wyborach w 2021 r. pogrążyła powódź, która dotknęła Nadrenię Północną-Westfalię (był on podówczas premierem tego landu). Kandydat chadeków nie umiał się pokazać jako mąż stanu i zapanować nad wpadkami komunikacyjnymi, żywioł tymczasem odebrał życie 188 ludziom i dokonał zniszczeń wartych ok. 1,3 mld euro. Rezultatem była porażka chadeków, a ta otworzyła Merzowi drogę do przywództwa i realną perspektywę na fotel kanclerski w 2025 r.
Jakim mógłby być kanclerzem? Z jego wypowiedzi wyłania się obraz polityka establishmentowego, ale takiego, który byłby dobrym partnerem dla pozującego na antysystemowość Donalda Trumpa. Oczywiście Merz nie słynie z barwnego języka i życia osobistego, takie cechy zdyskwalifikowałyby go w bardzo statecznej, mieszczańskiej konwencji polityki niemieckiej. Podobnie jak Trump jest jednak przywiązany do wolnego rynku, nie ufa szczodrej polityce socjalnej, ciałom ponadnarodowym i radyklanym postulatom dotyczącym walki ze zmianami klimatu. Bardzo sceptycznie odnosi się m.in. do uwspólnotowienia długów Unii Europejskiej i nie przepuścił okazji, aby ostro skrytykować w tym względzie plan Draghiego. Jest przywiązany do narodowej tożsamości i zapowiada bardzo ostrą politykę wobec nielegalnych imigrantów. Jego przywództwo zwiększy zapewne siły odśrodkowe w Unii Europejskiej, ponieważ Niemcy nadal przeć będą do politycznego przywództwa, równocześnie jednak staną się jeszcze mniej niż dotychczas skore do solidarności fiskalnej i socjalnej.
Z drugiej strony Merz dość sceptycznie jak na niemieckiego polityka głównego nurtu odnosi się do euroazjatyckich snów o potędze. Hołdujących im polityków wciąż jest zaś niemało zarówno w szeregach socjaldemokratów, jak i chadeków ze wschodu – ludzi takich jak premier Saksonii Michael Kretschmer. „Euroazjaci” chcą jak najszybciej dojść do porozumienia z Putinem ze względu na koszty, zaś Friedrich Merz niedawno stwierdził, że „na razie nie widzi szans na szybką drogę do uruchomienia procesu pokojowego [w sprawie Ukrainy]”. Dodał też, że uważa, iż Niemcy powinny dalej wspierać Ukrainę militarnie i myśleć raczej o tym, jak bronić w Europie „pokoju i wolności przed Rosją, a nie z Rosją”. Takie podejście różni się wyraźnie od linii kanclerza Olafa Scholza, który chce szybkiego procesu pokojowego, a pomoc dla Ukrainy wstrzymał do zakończenia roku fiskalnego. Nieoficjalnie się mówi, że to po to, aby tym łatwiej wywrzeć presję na prezydenta Zełenskiego w sprawie zawarcia pokoju, który podniósłby notowania Scholza i jego międzynarodowy prestiż.
Jeśli chodzi o politykę wobec Polski, to Merz jest bliski programowi „starej” Platformy Obywatelskiej, czyli chyba w nieco bardziej konserwatywnym niż obecnie wydaniu. Zdaje się jednak nie przepadać za premierem Donaldem Tuskiem, który nie należy w Europie do „frakcji atlantyckiej”. Można zaryzykować twierdzenie, że to, co było atutem Tuska przy politycznej współpracy z Angelą Merkel (jak i samo kojarzenie Tuska z erą Merkel), nie musi być mile widziane przez Merza. To dość znamienne, że podczas swojej ostatniej wizyty w Polsce w lipcu 2022 r. niemiecki polityk w pierwszej kolejności spotkał się z urzędującym premierem Mateuszem Morawieckim, potem z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, następnie z bardzo bliskim politycznie Merzowi Rafałem Trzaskowskim, a dopiero na końcu z Donaldem Tuskiem.
Kanclerz Merz będzie się starał odbudować nadwątlone ostatnio relacje z Waszyngtonem i wspierać Ukrainę. To wzmocni wspólnotę państw zachodnich. Jego niezwykle konserwatywne, czy wręcz nacjonalistyczne podejście do polityki gospodarczej może jednak zdestabilizować Unię Europejską, wzmacniając animozje pomiędzy bogatym centrum a biedniejszymi peryferiami. Patrząc na sprawę z naszej perspektywy, musimy też pamiętać, że jeśli Niemcy staną się bardziej godnym zaufania partnerem USA i większym wsparciem dla Ukrainy, to niejako zastąpią w obu tych rolach Polskę i będą mogły łatwiej izolować Warszawę dyplomatycznie, gdyby oczywiście zaszła taka potrzeba. A taka może się pojawić, jeśli wróci sprawa reparacji – Friedrich Merz podobnie jak cały niemal niemiecki mainstream uważa, że nie ma żadnych podstaw prawnych do ich wypłacenia Polsce.
Drugi wybór
Jeśli Merz faktycznie zostanie kanclerzem, to będzie kierował koalicją strachu. Gdyby nie popularność partii radykalnych (AfD i Sojuszu Sahry Wagenknecht), trudno byłoby bowiem oczekiwać, aby socjaldemokraci czy zieloni przystali na przywództwo kogoś o tak wyraziście prawicowych poglądach jak on. Wiele wskazuje jednak na to, że partie głównego nurtu mogą nie mieć wyboru. Najwyższe wyniki spośród nich nieodmiennie odnotowuje CDU, bez chadeków nie da się utworzyć establishmentowej koalicji, a tradycyjnie to lider największego ugrupowania zostaje kanclerzem. Zaciskając zęby, poprą go więc najpewniej ludzie bardzo obcy mu ideowo. Problem w tym, że będąc człowiekiem już niemłodym i politycznie dość zachowawczym, kandydat CDU może przejąć władzę w okresie ogromnego społecznego niezadowolenia. Czy to on jest tą zmianą, której Niemcy oczekują? Mało prawdopodobne, choć skądinąd ma wszelkie dane po temu, by być bardzo sprawnym politykiem. ©Ⓟ