O ewentualnym sukcesie nowej Komisji Europejskiej tylko częściowo zdecydują kompetencje jej członków. Istotniejsze będą strategie najważniejszych państw unijnych i grup politycznych.

Nowa Komisja Europejska, której proponowany skład poznaliśmy w tym tygodniu, stanie wkrótce przed wyzwaniami bez precedensu. Świat ucieka państwom Starego Kontynentu coraz wyraźniej. Stare i nowe potęgi gospodar cze wygrywają z nami na różnych polach, a my w coraz większym stopniu ponosimy konsekwencje dekad niezrówno ważonego rozwoju w skali globalnej, od klimatycznych, przez demograficzne aż po te związane ze sferą twardego bezpieczeństwa. Tworzy to wewnętrzne napięcia, których ofiarą może paść sama idea integracji europejskiej, bo nie brakuje głosów, że to właśnie Unia – zamiast pomagać w radzeniu sobie z kolejnymi kryzysami – część z nich prowokuje, a w części ogranicza możliwości reakcji państw członkowskich. Nowa kadencja władz europejskiej Wspólnoty może się więc okazać przełomowa. Albo uda się ucieczka do przodu, jeśli brukselskie instytucje zdołają choć częściowo i w sposób zauważalny dla opinii publicznej odwrócić negatywne trendy, albo będziemy świadkami paraliżu polityk unijnych i zwycięstwa tendencji odśrodkowych.

Politycy i biurokraci

Komisja – nazywana niekiedy (lekko na wyrost) „unijnym rządem” – to oczywiście tylko jeden z elementów instytucjonalnej układanki. Jest jeszcze par lament, którego 720 posłów będzie musiało po drodze zatwierdzić pełny skład egzekutywy, a potem patrzeć jej na ręce. Jest Rada Europejska, czyli forum przywódców państw członkowskich wyznaczające ogólne kierunki działania i nierzadko politycznie ingerujące w rozstrzyganie szczególnie kontrowersyjnych spraw. Jest także Rada Unii Europejskiej (często z uwagi na podobieństwo nazw mylona ze wspomnianą Radą Europejską). A właściwie Rady UE, bo ten organ obraduje w różnych konfiguracjach, albo jako tzw. Rada Ogólna (czyli ministrowie spraw zagranicznych poszczególnych państw), albo jako jedna z rad branżowych (w gronie ministrów innych resortów). To temu forum przewodniczą co pół roku reprezentanci kraju sprawującego rotacyjnie prezydencję (obecnie są to Węgry). Ale z jednym wyjątkiem: Radzie ds. Zagranicznych przewodzi z urzędu wysoki przedstawiciel, czyli wiceprzewodniczący Komisji odpowiedzialny za politykę zewnętrzną i część aspektów bezpieczeństwa. Rada UE także ma znaczące kompetencje co do stanowienia prawa (w tym przyjmowania budżetu Unii) oraz koordynowania bieżących polityk. Do tego wszystkiego są jeszcze liczne, częściowo samodzielne agencje i urzędy, organy sądownicze, są też Europejski Bank Centralny i Eurogrupa, czyli zinstytucjonalizowane forum państw, które wprowadziły wspólną walutę…

Skomplikowane? Tak, a to zaledwie wierzchołek potężnej góry lodowej. Sprzyja to rozmywaniu odpowiedzialności i utrudnia demokratyczną kontrolę, a przy okazji także sensowne realizowanie długofalowych strategii, a nawet sprawne zarządzanie bieżące. Ułatwia za to tworzenie dobrze płatnych stanowisk, także dla ludzi, których z różnych powodów postanowiono pozbyć się z polityki krajowej. Tworzy też sprzyjające warunki dla bicia piany, czyli produkowania setek tysięcy dokumentów opisujących marzenia i szlachetne intencje albo regulujących rzeczy, które i bez tego miałyby się całkiem dobrze (a czasem nawet lepiej).

Ton nieco złośliwy, ale taka jest prawda: zawiła struktura decyzyjna w Unii to jeden z powodów jej bezradności wobec wielu wyzwań. I to się nie zmieni jeszcze przez długie lata, bo wypracowany kompromis jest powszechnie uważany za najmniejsze możliwe zło. Możliwe, że słusznie. Tyle że to, co uchodziło bezkarnie w czasach dobrej pogody, fatalnie zawodzi teraz, gdy nadciągnęły sztormy. I przez ten pryzmat warto spoglądać na proces formowania nowej Komisji Europejskiej, a także na jej przyszłe zadania.

Komisja, z siedzibą w brukselskim Berlaymont, to zresztą nie tylko politycy. Oni dają jedynie twarze biurokratycznemu molochowi. 32 tys. urzędników różnych rang biega po korytarzach, stanowiąc teoretycznie apolityczną służbę cywilną, odporną na zawirowania związane ze zmianami władz w Unii i państwach członkowskich. Teoretycznie, bo spora cześć z nich jednak jest związana z określonymi ugrupowaniami krajowymi i nierzadko „pracuje na dwóch etatach”. Wpływy w tym aparacie są zresztą troską nie tylko rządów poszczególnych państw, lecz także lobbystów związanych z władzami regionalnymi, podmiotami gospodarczymi i, niestety, również wywiadami krajów trzecich. Jak twierdzą doświadczeni insajderzy, pierwsze zadanie komisarza w tej sytuacji to nie utonąć w tym zdradliwym jeziorze. W dalszej kolejności stoi zaspokojenie oczekiwań rządu, który go nominował, potem interesów europejskiej grupy politycznej, z którą jest powiązany (bezpośrednio albo przez partię krajową), a dopiero na koniec – mglisty interes Unii. Choć powinno być odwrotnie.

Kolejny, strukturalny problem Unii to jej budżet: w około jednej trzeciej przeznaczany na wsparcie dla rolników i w zbliżonej kwocie na wyrównywanie poziomów życia. To, co zostaje, musi wystarczyć na wszystkie inne polityki. Ta reszta jest niewystarczająca w obliczu licznych nowych wyzwań – co do tego panuje zgoda. Gorzej z rozwiązaniami: pomysły na zwiększenie wpływów ani na zdecydowane wewnętrzne przesunięcia jakoś nie mogą wyjść poza fazę dyskusji (a niekiedy ostrych kłótni, głównie pomiędzy stolicami państw unijnych).

Ursula i przyjaciele

Na razie na pewno wiemy tylko to, że nową Komisją pokieruje jej przewodnicząca z poprzedniej kadencji Ursula von der Leyen. Politykę, także tę „brukselską”, ma we krwi: to córka Ernsta Albrechta, wieloletniego wyższego urzędnika administracji europejskiej (jeszcze w czasach EWG), potem działacza chadeckiego i premiera Dolnej Saksonii. Matka siedmiorga dzieci, z wykształcenia lekarka (z plamką na zawodowym życiorysie w postaci zarzutu o plagiat w doktoracie), radna z ramienia CDU w małym miasteczku Sehnde, potem posłanka i minister spraw społecznych we władzach landu Dolna Saksonia, na szersze wody wypłynęła w roku 2005, obejmując kierownictwo resortu rodziny, kobiet i młodzieży w rządzie Angeli Merkel w czasach „wielkiej koalicji” CDU/CSU z SPD. Potem były kolejne kadencje w Bundestagu i – przede wszystkim – rola minister obrony w następnych gabinetach Merkel, w latach 2013–2019.

Na tym polu von der Leyen nie miała szczególnych osiągnięć, poza sferą „political correctness”, ale nie przeszkodziło jej to w skutecznym ubieganiu się pięć lat temu o funkcję szefowej Komisji Europejskiej. W tej roli oceniana była różnie – niewątpliwie na jej plus należy zaliczyć w miarę skuteczne zarządzanie w czasie pandemii oraz dość stanowcze i asertywne (jak na niemieckiego polityka) stanowisko wobec Rosji i jej agresji na Ukrainę. Krytyka dotyczy zazwyczaj nadmiernego skupienia się na forsowaniu zbyt ambitnych celów klimatycznych kosztem bieżących interesów gospodarek europejskich, a nawet ich długofalowej konkurencyjności. Większość obserwatorów brukselskiej polityki jest natomiast zgodna w jednym: stara/nowa przewodnicząca KE ma dość autorytarny styl zarządzania oraz skłonność do ręcznego sterowania i ingerowania w bardzo drobne szczegóły, co nierzadko spowalnia działanie podległych jej struktur.

To może się okazać istotnym hamulcem w obecnej kadencji. Sytuację może dodatkowo skomplikować niejasna sytuacja polityczna samej przewodniczącej. Niewątpliwie jest zręcznym graczem, ale nie wypracowała jak dotąd własnego zaplecza ani w macierzystej CDU, ani w Europejskiej Partii Ludowej. Przez lata zawdzięczała swoją pozycję potędze swej mentorki Angeli Merkel, a ostatni sukces, czyli lipcową nominację na szefową nowej KE, wyjątkowo sprzyjającej konstelacji gwiazd (czyli chwilowemu układowi sił pomiędzy wielkimi partiami europejskimi i nie do końca jasnej sytuacji wewnątrz niemieckiej chadecji). Ten układ już zaczyna się zmieniać, a procedura zatwierdzania nowych komisarzy będzie zapewne jego istotnym weryfikatorem.

Na tym etapie może się okazać, że parlamentarna większość, z trudem zbudowana wokół kandydatury samej von der Leyen, nie jest zbyt trwała. Europejscy socjaliści dostali niezły kawałek tortu (w postaci m.in. teki komisarza ds. konkurencji dla Hiszpanki Teresy Ribery Rodríguez), ale niezbyt podobają im się kandydaci z partii prawicowych i wcale nie jest pewne, że zachowają się lojalnie w głosowaniach. A posłowie z niemieckiej SPD niekoniecznie będą chcieli ułatwiać życie polityczce z rywalizującej partii tuż przed wyborami krajowymi. Renew Europe, druga z kluczowych grup w sojuszu, który poparł von der Leyen, jest w dużej mierze kontrolowana przez Francuzów z ugrupowania bliskiego Emmanuelowi Macronowi. Owszem, ich lider Stéphane Séjourné dostanie tekę, ale po upokarzających dla prezydenta Francji negocjacjach związanych z zablokowaniem przez szefową KE, niemal w ostatniej chwili, kandydatury Thierry’ego Bretona. Ten doświadczony francuski polityk i menedżer (ze świetną znajomością i sektora publicznego, i prywatnego, również w skali międzynarodowej), komisarz ds. rynku wewnętrznego w poprzedniej kadencji, miał co prawda spore sukcesy w tej roli, ale też wielokrotnie wchodził w konflikt z von der Leyen – i musiał za to zapłacić.

Uwaga, program!

Wymuszenie na Francuzach tej zmiany personalnej sygnalizuje problem, o który od dawna jest podejrzewana von der Leyen. Oto utrąciła bardzo dobrą merytorycznie kandydaturę, głównie z powodu osobistych animozji, biorąc sobie w zamian na pokład polityka o wiele mniej doświadczonego i mniej kompetentnego w obszarze, którym przyjdzie mu zarządzać. Skądinąd – jednym z kluczowych, bo mowa o strategii przemysłowej. „Ona (von der Leyen) zamierza przewodzić samodzielnie. (…). W jej zespole nie ma miejsca dla wolnych duchów” – skomentował cytowany przez agencję Reuters Jean-Dominique Giuliani, prezes think tanku Fundacja Roberta Schumana. Może to dobrze dla psychicznego komfortu szefowej, ale nie dla interesów Unii.

W Europejskiej Partii Ludowej, swym macierzystym klubie, przewodnicząca może się spodziewać dywersji. Austriackiej ÖVP, która nie kryła swego sceptycyzmu wobec Niemki i nalegała na stanowczą politykę migracyjną, zapłacono za poparcie teką spraw wewnętrznych dla Magnusa Brunnera. To sygnał, że von der Leyen jest skłonna wykonać zwrot i odejść od polityki „herzlich wilkommen”, forsowanej w Niemczech i w Europie za czasów Angeli Merkel. Zapewne na to liczą partie EPL, zagrożone presją ze strony skrajnej prawicy, coraz mocniej podbierającej im krajowe elektoraty właśnie na tle strachu przed migrantami i w obliczu narastających problemów społecznych. Także w Niemczech.

Ale czy nowy lider CDU Friedrich Merz, już oficjalny kandydat chadecji na kanclerza po przyszłorocznych wyborach, konserwatywny obyczajowo zwolennik wolnorynkowego kapitalizmu, przez lata marginalizowany przez Merkel, a teraz energicznie sprzątający w partii po swej poprzedniczce, na pewno uzna, że bezwzględne popieranie von der Leyen leży w jego interesie? Rzecz jasna nie zrobi niczego przeciw swej rodaczce i partyjnej koleżance wprost, ale może wystarczyć, że nie będzie jej zbyt gorliwie pomagał. Tym bardziej że von der Leyen, przywiązana do swych zielonych pomysłów z przeszłości i częściowo uzależniona od poparcia grup lewicowych w Parlamencie Europejskim, raczej nie będzie skręcać w prawo tak zdecydowanie, jak chciałaby CDU (i jak wymaga tego wewnątrzniemiecka gra wyborcza). To prędzej czy później przerodzi się w konflikt i to Merz będzie w nim miał więcej atutów, w tym zdolność do politycznego dialogu z europejskimi środowiskami plasującymi się na prawo od EPL, zwłaszcza z grupą Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, w której pierwsze skrzypce grają ludzie premier Włoch Giorgii Meloni. I lepsze relacje z USA, bez względu zresztą na to, kto zostanie nowym lokatorem Białego Domu.

Grę skomplikuje też inna z kluczowych, obok migracji, kwestii programowych. Von der Leyen znajdzie się między młotem a kowadłem w sprawie przyszłości europejskiej energetyki jądrowej. Komisarz Ribera jest znana jako jej przeciwniczka, podobnie jak duński socjalista Dan Jørgensen nominowany na stanowisko ds. energii. W przeciwną stronę będą ciągnąć m.in. Francuzi, Polacy i, zapewne – po ewentualnym zwycięstwie w wyborach krajowych – Friedrich Merz. Już zdążył zapowiedzieć, że zamierza dążyć do reaktywacji elektrowni atomowych w Republice Federalnej, a nawet do angażowania się niemieckiego przemysłu w programy jądrowe w innych krajach.

Point de rêveries…

W tej sytuacji trudno ulegać złudzeniom. Ostateczny skład Komisji może się okazać znacząco różny od zaproponowanego we wtorek, a przynajmniej przesunięciom ulegną wstępnie przymierzane kompetencje poszczególnych komisarzy. Układ sił w innych kluczowych instytucjach europejskich, czyli parlamencie i Radzie, może niebawem (oby!) wymusić ograniczenie wpływów tych polityków, którzy są zdecydowani (głównie ze względów ideologicznych) brnąć w stare, pozornie proekologiczne koncepcje, de facto dławiące europejskie gospodarki i wystawiające nasze rynki na łup Chińczyków. Jeśli tak się nie stanie, to alternatywą jest realne ograniczenie władzy Komisji Europejskiej, do czego przy odrobinie determinacji liderzy zainteresowanych państw też są w stanie doprowadzić. Jeśli natomiast owej determinacji i dalekowzroczności zabraknie, to po prostu Europa straci kolejne pięć lat. Może się okazać, że ostatnie pięć, jakie miała do dyspozycji…

Deklaracje Ursuli von der Leyen idą bowiem w dobrym kierunku – słyszeliśmy o odbudowie konkurencyjności, zwiększeniu potencjału produkcji wojskowej i zapewnieniu „sprawiedliwego” przejścia na zieloną energię – diabeł tkwi jednak, jak zwykle, w szczegółach. Dla ograniczenia negatywnego wpływu big techów nie wystarczą deklaracje, tylko szczelne regulacje i – zwłaszcza – alternatywy dla konsumentów. Zniekształcanie jednolitego rynku przez firmy korzystające z zagranicznych subsydiów (znów ChRL w roli głównej) to realny problem, ale obok jest jeszcze kwestia subsydiów publicznych udzielanych przez kraje unijne często po uważaniu i bez ekonomicznego sensu (za to z oczywistymi motywacjami wewnętrznopolitycznymi). W ten sposób nie zdołamy się ścigać ani z USA, ani nawet z Indiami.

To zaś oznacza, że także obietnice dotyczące bezpieczeństwa mogą pozostać bez pokrycia. I nie chodzi tu tylko o możliwe ograniczenie znaczenia komisarza ds. obrony (nazwa mocno na wyrost, bo on i tak nie będzie ministrem obrony w znaczeniu swoich krajowych odpowiedników, lecz w najlepszym razie raczej koordynatorem produkcji sprzętu i amunicji). Bardziej o ostateczne sparaliżowanie zdolności oddziaływania Unii i jej poszczególnych państw na otoczenie strategiczne z powodu braku konkretnych narzędzi, malejącego autorytetu politycznego, atrakcyjności… Kto jeszcze pamięta czasy, gdy nawet mglista obietnica członkostwa albo „specjalnych relacji” z UE mobilizowała inne kraje do znacznego wysiłku? Dziś ledwo działa to na Bałkanach, jako tako w Ukrainie i Mołdawii… Właściwie to koniec listy.

Brak zdecydowanych rozwiązań dotyczących bezpieczeństwa wewnętrznego będzie skutkował dalszym wzrostem partii skrajnych, przynajmniej dopóty, dopóki elektorat nie zauważy, że lekarstwo bywa groźniejsze od choroby. Ale to potrwa, a po drodze coraz więcej krajów spróbuje rozwiązywać problemy na własną rękę, nie oglądając się na Unię. Sygnał dali już właśnie Holendrzy: nowy, centroprawicowy rząd w środę zapowiedział, że „będzie dążył do wycofania się z przepisów migracyjnych Unii Europejskiej”. Zastrzegł co prawda, że nie zamierza na razie zrywać paktu imigracyjnego UE, nad którym prace trwały wiele lat i który wszedł w życie w czerwcu, ale sytuacja jest na tyle dynamiczna, że jutro lub za tydzień deklaracje (i konkretne działania) mogą pójść o wiele dalej.

Niewykluczone, że Ursuli von der Leyen jako europejskiemu „premierowi” – a przy okazji nam wszystkim, jako unijnym obywatelom – przyjdzie więc cieszyć się sukcesami na znacznie mniejszą skalę niż zapowiadane prze łomy w zakresie konkurencyjności, wzrostu i bezpieczeństwa. Nominatka zleciła np. swoim komisarzom zmniejszenie obciążeń sprawozdawczych dla firm o co najmniej 25 proc., a dla sektora przedsiębiorstw małych i średnich nawet o 35 proc. Nie wiadomo jeszcze, co na to krajowe instytucje kontrolne – ale cóż… Może chociaż w tej sprawie Bruksela wykaże sprawczość. ©Ⓟ

Deklaracje Ursuli von der Leyen idą w dobrym kierunku. Słyszeliśmy o odbudowie konkurencyjności, zwiększeniu potencjału produkcji wojskowej i zapewnieniu „sprawiedliwego” przejścia na zieloną energię. Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach