Czy zgodziłbym się na walkę z Rosjaninem? Czemu nie? Stłukłbym go i tyle. Nie wyobraża pan sobie, ilu moich fanów by się z tego ucieszyło.
Z Ołeksandrem Usykiem rozmawia Michał Potocki
Pana majowe zwycięstwo w walce z Tysonem Furym, którego stawką były pasy mistrzowskie wagi ciężkiej wszystkich federacji, wywołało w ukraińskich serwisach społecznościowych falę entuzjazmu, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Czuje pan na sobie presję całego narodu?

Odczuwam wsparcie ludzi. Odczuwam ich modlitwy. Tak było też podczas pojedynku z Furym. Jestem człowiekiem, który chce coś dobrego zrobić dla swojego narodu. Moje zwycięstwo jest naszym wspólnym zwycięstwem. Ale w razie porażki będzie to tylko moja porażka.

Uwaga milionów panu pomaga?

To przyjemne. Jestem za to wdzięczny. Przy czym mam też cały zespół ludzi, którzy przygotowują mnie, bym wychodził na ring w pełni gotowy do pojedynku.

Przed rozmową sprawdziłem dane z Google Trends. Po dwóch ostatnich pojedynkach liczba wyszukiwań pana nazwiska wielokrotnie przekroczyła liczbę wyszukiwań prezydenta Wołodymyra Zełenskiego.

Wielu ludzi nie chce na co dzień wchodzić w sprawy wielkiej polityki. Od tego jest sport – boks czy też piłka nożna – by mogli od niej odpocząć. Ludzie chcą się rozwijać, żyć, a nie tylko przeżyć. A ta statystyka tak naprawdę niczego nie dowodzi. Prezydent Zełenski wykonuje wielką pracę. Przed nim Ukraina miała pięciu innych prezydentów. Wszyscy oni coś zrobili, a czegoś nie dokończyli. A teraz się okazuje, że za wszystko winę ponosi Zełenski. Bądźmy uczciwi. Niech ci, którzy go krytykują, też coś zrobią dla Ukrainy, skoro mieszkają w tym kraju i chcą, żeby się rozwijał.

W czasach pokoju sport jest nazywany ekwiwalentem wojny. Jakie znaczenie ma sport w czasie wojny?

Sport odgrywa ogromną rolę. Kiedyś myślałem, że jest poza polityką, ale wszystko na tym świecie jest polityką. Przed pełnowymiarową inwazją mało kto na świecie znał nazwisko prezydenta Ukrainy, o ile nie interesował się polityką. Kiedy ktoś mnie w Ameryce pytał, skąd jestem, a ja mówiłem, że z Ukrainy, natychmiast wymieniał braci Kłyczków czy Andrija Szewczenkę. Teraz, po 10 latach, pewnie częściej wymieniają mnie albo Wasyla Łomaczenkę. Dzięki boksowi wielu ludzi dowiedziało się, czym jest Ukraina i że Ukraina to nie Rosja.

Pana córka urodziła się już podczas wojny z Rosją. Pana dom w Worzelu pod Kijowem przez parę tygodni znajdował się pod okupacją.

Marijka urodziła się 28 stycznia tego roku. Dom trafił pod okupację, ale nie został zniszczony. Zabrudzili go, rozstawili miny pułapki, ale udało się go oczyścić i wyremontować. Teraz mieszkają w nim także ludzie, którzy stracili swój majątek.

Okupanci wiedzieli, że to pana dom?

Tak, ktoś im powiedział. Tam stacjonował desant, zostawili swoje naszywki i ubrania. Jak mówili mi sąsiedzi, któryś z nich się odgrażał, że mam szczęście, że mnie tam nie ma. Śmieszne to, odwaga rośnie w miarę odległości. A okolica, w której mam dom, to cudowne miejsce, 1,5 tys. mkw. terenu, niewielki dom, a dookoła mnóstwo różnych gatunków drzew iglastych i liściastych. W czasach radzieckich ten teren należał do sanatorium. Świetnie się tam śpi, mnóstwo energii dookoła.

W dyskusjach między Ukraińcami można usłyszeć, że podczas wojny nie ma miejsca na sport zawodowy, że trzeba zrobić sobie przerwę, a sportowcy jako ludzie znakomicie przygotowani fizycznie powinni się skupić na obronie kraju na froncie. Jak pan postrzega ten spór?

Wielu sportowców, także bokserów, poszło na ochotnika na front. Ale moim zdaniem bardzo wiele można opowiedzieć światu – także o tym, co się dzieje w naszym kraju – przy okazji mistrzostw świata, Europy, igrzysk olimpijskich. My najlepiej wiemy, co się dzieje. W nocy przed naszą rozmową wystrzelono na mój kraj kilkadziesiąt dronów i rakiet. Moja żona przebywa tam razem z naszą córką. Wybitni sportowcy powinni pojawiać się na międzynarodowych arenach i przypominać, że u nas trwa wojna, że Ukraina broni się i walczy o swój naród.

Rosja też była obecna na tegorocznych igrzyskach. Wprawdzie nie pod swoją flagą, ale 16 sportowców Federacji przyjechało do Francji. Jak pan to ocenia?

Nie chcę tego komentować, bo nie uczestniczyłem w podejmowaniu decyzji, czy ich dopuścić do startu. Nie wiem, jak ten mechanizm działa. Zresztą to nie moja sprawa, bo nie było mnie w Paryżu. Jakieś różnice między Rosjanami mogą być, może wśród tej szesnastki był chłopak, który wojny nie popiera, lecz płaci za to, co robi jego kraj i jego prezydent, bo po prostu stamtąd jest, ale milczy? A milczenie w takiej sytuacji to dobrowolna niewola. Jeśli w ten sposób Rosjanie znoszą to, co władze z nimi robią, to jest to ich problem. Brak poparcia dla wojny to za mało.

Zgodziłby się pan na walkę z Rosjaninem?

Teraz nie ma specjalnie z kim, bo brakuje im zawodników, którzy mogliby konkurować na światowej arenie. Ale w zasadzie czemu nie? Stłukłbym go i tyle. Nie wyobraża pan sobie, ilu moich fanów by się z tego ucieszyło.

Angażuje się pan w działalność poza boksem. Jest pan ambasadorem platformy zbiórek na armię United 24, ma pan własną fundację. Wspieracie zbiórki na potrzeby obrony kraju.

Istnieje oddzielny zespół projektu Ready to Fight oraz Usyk Foundation, która działa w tej sferze. Nie lubię o tym mówić, ale oni o tym chętnie opowiadają. Ja staram się robić to, co mogę, w imię sukcesu mojego kraju i rozwoju mojego narodu.

Jeszcze przed rosyjską inwazją promował pan na ringu ukraińską kulturę, prezentując wizerunek Kozaka, tańcząc tradycyjnego hopaka.

To niesłychanie ważne. W erze smartfonów ludzie zapominają o własnej kulturze. Mało kto pamięta, kim był ataman koszowy Iwan Sirko. À propos, za rok przypada 250-lecie likwidacji Siczy Zaporoskiej przez Katarzynę II, rosyjską carycę niemieckiego pochodzenia. Trzeba o tym pamiętać, chronić rozmywającą się tożsamość. Jeśli nie będziesz pamiętać przodków i swojej historii, to będziesz nikim – i będziesz podążać tam, dokąd ci powiedzą, że masz iść.

Elementy ukraińskiej kultury w pana wizerunku też pomagają poznać Ukrainę ludziom, którzy nie interesują się historią czy polityką.

Tak właśnie jest. Nie reprezentuję żadnej narracji politycznej. Polityka mnie w ogóle nie interesuje. To sfera, do której trafia wielu słabych ludzi. Mnie interesuje rozwój Ukrainy w sensie sportowym. A jeśli będziemy rozwijać piękną Ukrainę w sferze sportu, to i inne gałęzie dołączą. Bo przekaz o sporcie to zarazem przekaz o zdrowym stylu życia, o roli rodziny, dla mnie też o wierze w Jezusa Chrystusa i prawosławiu.

Czyli nie planuje pan powtórzenia drogi Witalija Kłyczki, który z ringu przeszedł do polityki i od 10 lat jest merem Kijowa?

Nie. Robię to, co kocham, razem z całym zespołem. Polityka to nie nasz temat. Należę do rodziny, kraju i Boga. Dlaczego miałbym robić rzeczy, które mi się nie podobają? Miałbym każdego dnia chodzić na posiedzenia parlamentu? A co, jeśli po obudzeniu wolałbym pojechać na ryby? Zawiódłbym ludzi, którzy na mnie głosowali. Polityka przyniosłaby mi zbyt duże ograniczenia, a ja cenię swój czas. Wolę pogadać przy kawie z chłopakami z mojego zespołu, niż omawiać cokolwiek z kolegami z klubu parlamentarnego i godzić się na złe, czasem niedopuszczalne kompromisy. Przytaczał pan wcześniej statystyki z Google Trends. Mój zespół monitorował ruch na haśle „Cossacks” po angielsku. Po walce z Furym cały świat szukał w Google’u, kim byli Kozacy. To wspaniała promocja naszej kultury. Chcecie się czegoś o nas dowiedzieć? Dowiadujcie się, czytajcie – to poszerzy wasze horyzonty.

W historii ukraińskiego boksu było kilka walk, które obrosły ogromnym znaczeniem pozasportowym. Choćby odniesione w Moskwie zwycięstwo Wołodymyra Kłyczki z rosyjskim bokserem Aleksiejem Powietkinem, do którego doszło w 2013 r., na miesiąc przed wybuchem rewolucji na Majdanie. Oglądał pan ten pojedynek?

Strona przeciwna zawsze miesza sport z polityką, a dla Wołodymyra to nie był temat polityczny. Wiem, bo z nim o tym rozmawiałem. To była zwykła walka o obronę tytułu. Dobór przeciwników w takich walkach nie jest dowolny. To matematyczny algorytm, który do obrońcy tytułu dobiera pretendenta. Rosjanie na pewno chcieli pokonać naszego mistrza, który przez 11 lat był na piedestale. Oglądaliśmy ten pojedynek. Wołodymyr znakomicie go poprowadził. Chwała Bogu, Ukraina zwyciężyła. A dla Wołodymyra, jak sądzę, zwycięstwo z Powietkinem w Moskwie miało duże znaczenie osobiste. Kiedy sam tam walczyłem w 2018 r., z Muratem Gassijewem, w ogóle nie interesowało mnie honorarium. Chciałem mieć cztery pasy mistrzowskie i puchar Muhammada Alego. Hymn Ukrainy w centrum Moskwy i flaga na moich plecach. Superuczucie.

Zwłaszcza że i ten bój zakończył się pana zwycięstwem.

A wie pan, co było największym paradoksem? Wielu widzów, którzy zebrali się na Stadionie Olimpijskim w Moskwie, kibicowało właśnie mnie.

Często kontaktuje się pan z Witalijem i Wołodymyrem Kłyczkami? Radził się pan ich, zwłaszcza na początkowym etapie kariery?

Kibicowałem im, odkąd zobaczyłem ich po raz pierwszy w telewizji. Mój świętej pamięci ojciec budził mnie w niedziele o siódmej czy ósmej rano na walki, które wtedy właśnie pokazywali. Chociaż szczerze mówiąc, nie podobał mi się nigdy ich styl boksowania. Później im to powiedziałem. Wołodymyr walczył świetnie, ale Witalij był skomplikowanym człowiekiem, jeśli chodzi o boks. U nas takich bokserów nazywają „koriawymi”, niezgrabnymi. Mnie też tak czasem nazywają. Za to Witalij, kiedy bił prawą pięścią, to gdzieś w Bangladeszu dochodziło do trzęsienia ziemi. Rozmawiam czasem z oboma, z Witalijem rzadziej, bo jako mer ma mnóstwo obowiązków. Ale mogę do nich w każdej chwili zadzwonić, zaprosić na obiad. Kłyczkowie walczyli, kiedy boks zawodowy dopiero startował. Nie było tylu gadżetów, trenerów, dostępu do wszelkiej informacji. Wołodymyr nie boksuje od czterech lat, zajmuje się biznesem, ale też pomaga Ukrainie, jeździ na różne międzynarodowe wydarzenia, rozmawia. To niezwykłe uczucie, kiedy jako chłopak kibicujesz komuś przed telewizorem, a teraz masz jego numer w komórce. Braci Kłyczków wszyscy znali, a to było w czasach przed Instagramem. Wołodymyr zresztą był ze mną w Rijadzie podczas walki z Furym. Przyszedł do szatni, wsparł, objął, pogratulował. Zażartował, że już wie, że nie musi wracać do boksu.

Wspomniał pan o swoim ojcu, a ja chciałbym zapytać o pana drogę do boksu. Rozpoczynał pan od piłki nożnej i treningów w krymskim klubie Tawrija Symferopol, pierwszym mistrzu niepodległej Ukrainy. Jak to się stało, że zmienił pan dyscyplinę?

To bardzo proste. Moja rodzina nie miała pieniędzy, by płacić za naukę futbolu. Tam trzeba było co miesiąc płacić za treningi, kupować drogie stroje. Do boksu wystarczyły rękawice, spodenki i koszulka, a sam trening był bezpłatny. Tata powiedział, żebym spróbował, a zostanę mistrzem świata. Zaśmiałem się wtedy z tego niesamowicie, ale on tylko na mnie spojrzał i zapytał, co takiego zabawnego powiedział.

I kiedy pan uwierzył, że to możliwe?

Ogień zapalił się we mnie gdzieś po półroczu, ale w sumie już na pierwszym treningu złapałem bakcyla, kiedy dali mi solidnie po twarzy. Żądza powrotu i odpłaty była niesamowita. Kiedy już wiedziałem, że jestem gotowy stanąć z tamtym przeciwnikiem do rewanżu, nie zdecydowałem się na to, bo zdałem sobie sprawę, że już zacząłem go przerastać w pewnych nawykach bokserskich. Ja trenowałem codziennie, a on nie. Zrozumiałem, że do ludzi trzeba wychodzić z tym, z czym chcesz, żeby przychodzili do ciebie. Jeśli ktoś cię obraził, nie trzeba odpłacać mu tym samym. Jeśli odpłacasz złem za zło, gaśnie twoje wewnętrzne światło. Za to odpłata dobrem za zło daje ogromną siłę. To była dla mnie wielka lekcja. Dzięki tamtemu chłopakowi, Żeni spod Kercza, zapaliłem się do boksu i zacząłem na poważnie trenować. Żądza zemsty zamieniła się w szacunek do niego.

Kiedy pan uwierzył w mistrzostwo świata?

Właśnie po pół roku treningów. Jedne zawody przegrałem, a następne wygrałem, w dodatku w dobrym stylu.

Jakie to były zawody?

Te pierwsze to były, o ile pamiętam, mistrzostwa Krymu. Drugie zorganizował mój klub z okazji Dnia Zwycięstwa 9 maja. Wygrałem dwa pojedynki, oba przed czasem. Kiedy miałem 18 czy 19 lat, moi znajomi pytali, co ja najlepszego robię. Niektórzy mieli już własne samochody, a ja dalej tłukłem się trolejbusami. Przekonywali mnie, żebym zajął się pracą, bo sport mi pieniędzy nie przyniesie. Zastanawiałem się, czy nie mają racji. Nawet zdarzało mi się rzucać boks i skupiać się na pracy. Ale Bóg za każdym razem kierował mnie na poprzednią drogę, wiedząc, co będzie dla mnie najlepsze. Jestem Mu za to wdzięczny.

Kogo z bokserów, którzy przyjechali na igrzyska do Paryża, warto było obserwować?

Cała nasza trójka jest warta uwagi: Dmytro Łowczynski, Ajder Abdurajimow, a już zwłaszcza Ołeksandr Chyżniak (już po naszej rozmowie Chyżniak zdobył złoty medal – red.). Ołeksandr to już doświadczony bokser, mistrz świata i Europy, złoty medalista igrzysk europejskich, srebrny medalista z Tokio. Bardzo liczyłem na złoto dla naszych chłopaków. Sam bym na tym stracił, bo obiecałem bokserowi, który przywiezie medal z Paryża, premię z własnej kieszeni, 100 tys. dol. za złoto. Wiem, jak duże by to miało dla nich znaczenie.

Pan w 2012 r. zdobył złoto na igrzyskach. Jak ten medal wygląda na tle innych tytułów, które zdobył pan później na zawodowym ringu?

Mój medal olimpijski to dla mnie najważniejsza nagroda, jaką dostałem. Nie pasy mistrzowskie, lecz właśnie medal z Londynu. Zwłaszcza że byłem na dwóch olimpiadach, ale tylko z jednej przywiozłem złoto. Pasów mistrzowskich zdobyłem więcej, a zatem wychodzi na to, że łatwiej zostać zawodowym mistrzem świata niż mistrzem olimpijskim. W zawodowstwie, jeśli nie zdobędziesz tytułu dzisiaj, możesz starać się o rewanż za pół roku. W przypadku igrzysk czekasz przez cztery lata. Szykujesz się, a w tym czasie mogą się zdarzyć jakieś urazy czy kontuzje, możesz nie mieć formy, możesz nie zdobyć kwalifikacji. Są zawodnicy, którzy mają pięć tytułów mistrzów świata i żadnego medalu olimpijskiego. Taki człowiek wszystko by oddał za jeden brąz. Nie mówiąc o tym, że igrzyska olimpijskie to czysty sport. Na zawodowym ringu jest dużo więcej show.

Zdobył pan w boksie wszystko, jest pan najlepszym bokserem w historii Ukrainy. Jak znajduje pan motywację do dalszych walk? Jakie jeszcze cele można sobie stawiać?

Tu nie chodzi o motywację. Wokół mnie jest masa ludzi, którzy wstają rano i pracują. Nic nie muszę im mówić, a oni i tak wiedzą, że jestem już na nogach, że dzień ma się rozpocząć od herbaty z miodem i cytryną. Tu nie ma żadnej motywacji. Gadanie o motywacji to kłamstwa ludzi, którym nie chce się pracować. Jest za to pewien reżim, w ramach którego działasz, a jeśli jesteś zdyscyplinowany, motywacja nie jest ci do niczego potrzebna. Motywuje cię dyscyplina. Poza tym sen, rodzina, lektura, woda, bania z basenem albo nad rzeczką. Albo kiedy mój przyjaciel Wadym zrobi najlepsze żeberka na świecie. ©Ⓟ