Kilka miesięcy zajęło Radzie Polityki Pieniężnej pod przewodnictwem Adama Glapińskiego przejście z pozycji gołębia na pozycję jastrzębia. Wystarczyła zmiana władzy i groźba postawienia szefa Narodowego Banku Polskiego przed Trybunałem Stanu.
Mimo że cel inflacyjny jest na horyzoncie, stopy procentowe wciąż pozostają na tym samym poziomie. Ostatni raz obniżono je 5 października 2023 r. – do 5,75 proc. Inflacja wynosiła wtedy 6,6 proc., a więc była daleka od celu. Zapewne tylko przypadkiem ówczesna redukcja nastąpiła niecałe dwa tygodnie przed wyborami parlamentarnymi i zbiegła się w czasie m.in. ze spadkami cen paliw na Orlenie.
Dzisiaj RPP zaostrza kurs, przestrzegając przed powrotem inflacji w znacznie wyższe rejony (według GUS w lipcu wyniosła ona 4,2 proc.). W rezultacie Polska ma trzecie najwyższe stopy procentowe w UE po Rumunii i Węgrzech, w których sięgają one 6,75 proc. W strefie euro jest to 4,25 proc. W wielu krajach z własnymi walutami stopy procentowe są na niższym poziomie – w Bułgarii to 3,63 proc., w Szwecji 3,75, Norwegii 4,5, w Czechach 4,75 proc., w Wielkiej Brytanii 5,25 proc. Szwajcaria tradycyjnie utrzymuje je blisko zera (1,25), ale to całkiem inna liga. Frank szwajcarski jest tak lubiany, że władze w Bernie muszą go osłabiać, aby nie narobić sobie kłopotów gospodarczych.
Z nowego podejścia RPP cieszą się przede wszystkim banki. Dzięki nim mogą „żyłować” kredytobiorców, w szczególności hipotecznych. Według najnowszych danych Europejskiego Banku Centralnego przeciętne oprocentowanie nowych kredytów hipotecznych w Polsce jest wyraźnie najwyższe w UE. W maju wynosiło 7,83 proc., co oznacza, że było o ponad 1 pkt proc. większe niż w Rumunii i na Węgrzech, chociaż stopy procentowe w tych krajach przebijają nasze. W strefie euro oprocentowanie kredytów waha się w przedziale 3,5–4 proc., a więc mniej, niż wynosi stopa procentowa EBC.
Skąd taka różnica? I dlaczego oprocentowanie nowych hipotek w Unii jest niższe od stóp procentowych banku centralnego, a w Polsce wyższe? Jest kilka powodów. Podobnie jak u nas, w strefie euro oprocentowanie kredytów mieszkaniowych ustala się na podstawie wskaźnika referencyjnego (EURIBOR), który ma charakter wyprzedzający – tzn. banki deklarują oprocentowanie, według którego mogłyby pożyczyć środki na rynku międzybankowym na dany okres, prognozując w ten sposób koszt pieniądza w nadchodzących kilku miesiącach. W strefie euro EURIBOR 3M (trzymiesięczny) sięga niespełna 3,7 proc., bo banki nie oczekują zaostrzenia kursu EBC. W Polsce WIBOR 3M wynosi niecałe 5,9 proc., jest więc wyższy od stopy referencyjnej NBP, bo banki mają prawo zakładać, że RPP może ją niedługo podnieść. Zresztą sama rada napisała w swoim lipcowym komunikacie, że „w najbliższych kwartałach dynamika cen konsumpcyjnych prawdopodobnie wzrośnie i będzie wyższa od celu inflacyjnego NBP”.
Rekordowe zyski
Z początkiem przyszłego roku WIBOR ma zastąpić WIRON, którego – w uproszczeniu – określa się na podstawie realnych transakcji. I dziwnym trafem nowy wskaźnik jest zwykle niższy od starego (obecnie to odpowiednio 5,13 proc. i 5,54 proc.), a więc wynosi też mniej niż stopa referencyjna banku centralnego.
Sam wskaźnik referencyjny nie odpowiada jednak za tak wysokie oprocentowanie kredytów. Ważną rolę odgrywają tu wysokie marże bankowe. Jak wynika z danych portalu Statista, w marcu 2023 r. pod względem marży odsetkowej netto, czyli różnicy między oprocentowaniem przeciętnego kredytu a przeciętnej lokaty, zajmowaliśmy drugie miejsce w UE z wynikiem 4,3 proc. Zaraz przed nami były Węgry z 4,4 proc. W pozostałych państwach unijnych marża wynosiła wyraźnie mniej niż 4 proc. – w trzeciej w zestawieniu Rumunii było to 3,6 proc.
Marże kredytów mieszkaniowych ze zmiennym oprocentowaniem są oczywiście niższe. Według danych NBP utrzymują się one na poziomie ok. 2 proc. Jednak w ostatnim czasie popularności nabrały kredyty ze stałą stopą oprocentowania, która obowiązuje zwykle przez pięć lat. W I kw. tego roku stanowiły one aż 83 proc. wszystkich nowych hipotek. Banki uznają je za bardziej ryzykowne i domagają się z tego tytułu premii, czego wyrazem są wyższe marże. W tym roku poszły one nawet w górę – z niecałych 3 proc. do prawie 3,5 proc.
Jastrzębia polityka RPP i wysokie marże powodują, że banki nad Wisłą przeżywają ostatnio niebywałą hossę. GUS podaje, że w 2023 r. ich zysk z odsetek skoczył z 75,5 mld do 97,5 mld zł, czyli o 29 proc. Oznacza to, że podwoił się od 2021 r. Łączny wynik netto sektora bankowego wyniósł w zeszłym roku 27,6 mld zł. Dla porównania – w 2022 r. było to niespełna 11 mld zł, a w 2021 r. – 6 mld zł. Mówimy zatem o ponad czterokrotnym wzroście w ciągu dwóch lat.
To wszystko dzieje się w czasie, gdy w Polsce właściwie nie działa żaden duży program mieszkaniowy, a ceny lokali nieustannie szybują. Jak wynika z informacji Biura Informacji Kredytowej, w czerwcu 2024 r. średnia wartość zapytań o kredyty mieszkaniowe wyniosła rekordowe 443 tys. zł. (wzrost o 16 proc. r/r). To efekt przede wszystkim pnących się cen nieruchomości, ale także rosnących płac realnych, które przyczyniają się do poprawy zdolności kredytowej konsumentów, nawet w otoczeniu wysokich stóp procentowych.
Problem w tym, że nie dotyczy to wszystkich osób szukających mieszkania. Jak wynika z danych BIK, po wygaszeniu programu Bezpieczny kredyt 2 proc. liczba wniosków spadła o 30–40 proc. w porównaniu z drugim półroczem 2023 r. (rok do roku wciąż jest wzrost – o jedną czwartą). „Mamy teraz efekt niskiej zeszłorocznej bazy, który częściowo odpowiada za czerwcowy nadal wysoki poziom Indeksu. Jednak efekt ten będzie stopniowo zanikał w kolejnych miesiącach na rzecz odwrotnego skutku, tj. wysokiej bazy II półrocza 2023 r. W rezultacie przyczyni się to do spadku wartości Indeksu w kolejnych miesiącach bieżącego roku. Brak nowego rządowego programu wsparcia spowoduje stabilizację liczby wnioskodawców na poziomie około dwudziestu paru tysięcy osób” – piszą autorzy raportu BIK.
Przykuci do gniazd
Można się więc spodziewać, że młodzi ludzie będą mieli coraz większy problem z usamodzielnieniem się. W Polsce wsparcie finansowe rodziny ma ogromne znaczenie, co jest m.in. rezultatem fatalnej polityki mieszkaniowej, a w szczególności niedoboru tanich lokali dla młodych par i singli. Odbija się to na poziomie nierówności, co pokazuje raport Eurofund „Developments in Income Inequality and the Middle Class in the EU”. Okazuje się, że w latach 2006–2021 znaczenie łączenia puli dochodów członków rodziny (tzw. family pooling of resources) spadło we wszystkich państwach członkowskich poza pięcioma: Chorwacją, Węgrami, Polską, Słowacją i Portugalią. „W krajach, w których wielkość gospodarstwa domowego zmniejszyła się szczególnie mocno, redystrybucyjna rola rodziny osłabła najbardziej (Litwa, Bułgaria, Malta, Cypr, Finlandia i Estonia). Polska i Słowacja to jedyne kraje, w których średnia wielkość gospodarstwa domowego w tym okresie wzrosła (w Chorwacji spadła tylko nieznacznie), co może częściowo wyjaśniać, dlaczego należą one do nielicznych państw, w których redystrybucyjna rola rodziny uległa wzmocnieniu” – czytamy w raporcie Eurofund.
Gdyby większa liczba osób w polskim gospodarstwie była zasługą większej liczby dzieci, nie byłoby problemu (wręcz przeciwnie). Rzecz w tym, że wskaźnik dzietności szoruje dziś u nas po dnie. W polskich domach mieszka przeciętnie coraz więcej ludzi, bo coraz mniej młodych się wyprowadza od rodziców, nawet jeśli ogromna część z nich pracuje. A to statystycznie zwiększa redystrybucyjną rolę rodziny oraz wpływ łączenia rodzinnych zarobków na poziom nierówności.
Gołębia polityka monetarna byłaby znacznie lepsza dla rynku mieszkaniowego niż programy rządowych dopłat do kredytów, takie jak zapowiadane Mieszkanie na Start czy wcześniejszy Kredyt 0 proc. Zaostrzenie kursu przez RPP po zmianie rządu to kolejny przykład tego, jak partyjna polaryzacja szkodzi zwykłym ludziom. Polityka niekoniecznie ich interesuje, własne mieszkanie – na pewno. ©Ⓟ