To nie kaprys, tylko konieczność, bo do tradycyjnych problemów Japonii, takich jak wciąż grożący destabilizacją regionu reżim północnokoreański czy stare spory terytorialne z ZSRR/Rosją, dochodzą nowe. Głównie te związane z polityką Pekinu, który nie tylko otwarcie grozi siłowym przyłączeniem Tajwanu, lecz także wchodzi w konflikt z Filipinami (na tle kontroli nad strategicznie położonymi archipelagami).
Coraz mniejsza jest przy tym pewność, że to tylko blef Chin, które stawiają na rywalizację i jednoczesną kooperację ekonomiczną. Owszem, na tej drugiej mogą zyskać więcej niż na otwartej wojnie, a przynajmniej tak się wydaje, ale Rosjanie stworzyli precedens, a Zachód jest coraz bardziej zajęty Ukrainą i Bliskim Wschodem. A Pekin ma swoje – społeczne i gospodarcze – problemy wewnętrzne, od których może chcieć odwrócić uwagę swoich obywateli. Rozsądni analitycy bezpieczeństwa i politycy muszą zaś zawsze zakładać realność także czarnych scenariuszy i budować zawczasu narzędzia, by się z nimi zmierzyć.
W ich ramach zachodzi zaś konieczność obrony Tajwanu, bo ta wyspa ma historyczne związki z Japonią, a co ważniejsze, jest istotna dla japońskiej gospodarki. Może się też pojawić bardzo bezpośrednie zagrożenie dla rdzennego terytorium Kraju Kwitnącej Wiśni – i to nie tylko w postaci północnokoreańskich rakiet balistycznych z głowicami nuklearnymi. Gdyby bowiem Chiny weszły w pełnoskalowy konflikt z USA i ich sojusznikami, więcej niż pewne będzie sparaliżowanie przez siły „zbiorowego Zachodu” chińskich szlaków zaopatrzenia przez Ocean Indyjski. To zaś oznacza, że gros dostaw do Chin musiałoby płynąć przez Arktykę i wody japońskie. Oczywiste więc jest, że Chiny muszą mieć plan i zdolności do neutralizacji wszelkich zagrożeń ze strony stacjonujących tam sił. W praktyce oznacza to poważną groźbę wyprzedzających uderzeń na wielką skalę, zapewne z użyciem broni masowego rażenia, której zapasy Pekin właśnie bardzo intensywnie rozbudowuje. A dodatkowy, istotny kontekst tworzy obserwowana ostatnio coraz ściślejsza współpraca wojskowa, przemysłowa i wywiadowcza Chin, Korei Północnej i Rosji.
Rozszerzone odstraszanie
„Stosunki między Chinami i Japonią znajdują się w krytycznym stadium” – powiedział tydzień temu swojej japońskiej odpowiedniczce, Yoko Kamikawie, chiński minister spraw zagranicznych Wang Yi. Spotkanie miało miejsce przy okazji szczytu ASEAN i omawiano na nim drażliwe kwestie bieżące, w tym kwestię japońskich obywateli przetrzymywanych w Chinach (m.in. dyrektora Astellas Pharma, producenta leków), zakazy importu żywności i ograniczenia dotyczące półprzewodników. W tle były wymienione wyżej napięcia geostrategiczne i szefowie dyplomacji obu krajów nie ukrywali tego w późniejszych komentarzach.
O ile wspomniane stare zagrożenia dałoby się spokojnie odeprzeć przy pomocy własnych (ograniczonych) sił – z ewentualnym wsparciem stacjonujących w Japonii Amerykanów – o tyle w zmienionym krajobrazie (nie)bezpieczeństwa staje się to absolutnie niemożliwe. Dlatego już od paru lat w Tokio narastała świadomość, że należy zwiększyć wydatki na zbrojenia i zmodyfikować zasady oraz procedury użycia siły (w tym w układach sojuszniczych). Znalazło to już nawet pewne odzwierciedlenie w publikowanych dokumentach strategicznych, a także w kolejnych budżetach. Japonia w 2022 r. ujawniła plan podwojenia wydatków na obronę, do 2 proc. PKB. Mimo kłopotów ekonomicznych jest to realizowane (a w wewnętrznej debacie mówi się nawet o dalszym podnoszeniu tego pułapu).
Już od paru lat w Tokio narastała świadomość, że należy zwiększyć wydatki na zbrojenia i zmodyfikować zasady użycia siły. Znalazło to już nawet odzwierciedlenie w publikowanych dokumentach strategicznych i w kolejnych budżetach
Trendy zewnętrzne są najwyraźniej oceniane jako coraz bardziej niekorzystne, skoro oto jesteśmy świadkami kolejnego skoku naprzód. Samuraj, przez dekady zastępowany przez inżynierów, finansistów i dyplomatów, powraca na arenę z przytupem. I to niezależnie od tego, że chińscy i japońscy dyplomaci oraz urzędnicy w ciągu ostatnich kilku miesięcy podjęli intensywne działania w celu wznowienia rozmów konsultacyjnych, co zdaniem części komentatorów wskazuje na to, że stosunki między obu państwami „mogą znaleźć się na bardziej stabilnej podstawie” (to ocena agencji Reutera). Po prostu, jak wiadomo, kto chce pokoju, winien szykować się na wojnę.
Niemal równocześnie ze spotkaniem Wanga Yi i Yoko Kamikawy zaanonsowano wizytę w Japonii szefa dyplomacji USA Antony’ego Blinkena oraz szefa Pentagonu Lloyda Austina. Dodano przy tym, że ich rozmowy z japońskimi odpowiednikami mają dotyczyć m.in. „rozszerzonego odstraszania”. W Moskwie i Pekinie musiały wtedy zadzwonić alarmowe dzwonki, bo ten termin jest w amerykańskiej nomenklaturze używany wyłącznie w odniesieniu do sytuacji, gdy Waszyngton przewiduje wykorzystanie swych sił nuklearnych w celu zapobieżenia lub powstrzymania ataków na sojuszników. Jest tajemnicą poliszynela, że ów wątek pojawił się wcześniej w rozmowach technicznych, na niższych szczeblach dyplomatycznych, wywiadowczych i wojskowych. Ta wiedza pochodzi zresztą z przecieków ewidentnie kontrolowanych (przez Amerykanów), a więc miały one pewnie służyć wstępnemu „odstraszaniu” potencjalnych agresorów, a także przygotowaniu japońskiej opinii publicznej na dalsze kroki. Temat jest bowiem w Kraju Wschodzącego Słońca wyjątkowo drażliwy, co nie powinno dziwić, jeśli wziąć pod uwagę wieloletnie zaangażowanie Tokio w politykę nierozprzestrzeniania broni jądrowej, a także wiadome zaszłości historyczne. W końcu Japonia jest jedynym krajem, który realnie padł ofiarą ataków bombami atomowymi, w dodatku amerykańskimi.
Nowe struktury
Parę miesięcy temu Waszyngton i Tokio ogłosiły zamiar „historycznego rozszerzenia sojuszu”, formalnie podpisanego w 1951 r., podkreślając, że jest to reakcja na rosnące zagrożenia ze strony Chin, Rosji i Korei Północnej. Teraz przyszła pora na konkrety. Tuż przed tokijskim spotkaniem ministrów Departament Stanu USA potwierdził pogłoski w oficjalnym komunikacie. Czytamy w nim: „Nasze zobowiązania wynikające z traktatu bezpieczeństwa wobec japońskich sojuszników są niepodważalne i jesteśmy zdecydowani wykorzystać wszelkie środki, jakimi dysponuje Ameryka, w tym broń nuklearną, aby mieć pewność, że wywiązujemy się z tych zobowiązań”. A ambasador USA w Japonii Rahm Emanuel dorzucił: „te historyczne rozmowy 2+2 utrwalą nasze przejście od skupiania się na ochronie państw sojuszu do skupiania się na projekcji siły na zewnątrz”.
I rzeczywiście, niedzielne spotkania Blinkena i Austina z Yoko Kamikawą oraz ministrem obrony Minoru Kiharą potwierdziły wszystkie zapowiedzi. Dodatkowo objęły m.in. pogłębienie współpracy między przemysłami zbrojeniowymi (co bardzo ważne w kontekście wielu wąskich gardeł ujawnionych w amerykańskiej i NATO-wskiej zbrojeniówce w trakcie wojny w Ukrainie). Tokio i Waszyngton prowadzą od lat różnorodną współpracę w tej dziedzinie, obejmującą m.in. rozwijanie współprodukcji pocisków rakietowych, zwiększanie odporności łańcucha dostaw oraz ułatwianie napraw okrętów i samolotów. Realizacja jednego ze sztandarowych projektów, czyli planu uruchomienia w japońskich fabrykach produkcji pocisków przeciwlotniczych Patriot, zalicza jednak kolejne opóźnienia (podobno z winy spóźniającego się z dostawami bliżej nieznanych „kluczowych komponentów” Boeinga).
Rozmawiano także o unowocześnieniu struktur dowodzenia obu krajów w celu poprawy koordynacji między ich armiami. Oficjalnie potwierdzono przy tym inną wiadomość, o której wcześniej tylko spekulowano: że w marcu przyszłego roku Japonia powoła Kwaterę Główną – wspólne dowództwo dla poszczególnych rodzajów swoich sił zbrojnych. Równocześnie Stany Zjednoczone przeprowadzą największą od dziesięcioleci i rewolucyjną przebudowę struktury swojego dowodzenia wojskowego w Azji Wschodniej. Nie ulega wątpliwości, że pójdzie za tym ilościowa i jakościowa rozbudowa sił USA stacjonujących na Wyspach Japońskich – a już obecnie jest to ponad 54 tys. żołnierzy i marynarzy, setki samolotów i grupa uderzeniowa floty.
„Stany Zjednoczone podniosą rangę US Forces Japan do wspólnej kwatery głównej sił z rozszerzonymi misjami i odpowiedzialnością operacyjną” – powiedział Austin reporterom bezpośrednio po rozmowach. Ujawnił, że „na razie” na czele tej struktury stanie generał trzygwiazdkowy, ale nie wykluczył rychłego podniesienia rangi stanowiska do etatu czterogwiazdkowego.
Tajwan w centrum uwagi
Dopytywany o faktyczne znaczenie sformułowań o „rozszerzonych misjach” Minoru Kihara uniknął odpowiedzi wprost. Pozwolił sobie za to na czytelne aluzje do swego wcześniejszego zaangażowania politycznego. A tak się składa, że jeszcze jako szeregowy parlamentarzysta Liberalno-Demokratycznej Partii Japonii oraz doradca ds. bezpieczeństwa premierów Shinzo Abe i Yoshihide Sugi był znany ze swoich akcji wsparcia dla Tajwanu. Był m.in. członkiem nieoficjalnej japońskiej delegacji, która negocjowała z politykami i wojskowymi z Tajpej porozumienie w sprawie planów ewakuacji obywateli Japonii mieszkających na Tajwanie (a jest ich ponad 20 tys.) w przypadku inwazji Chin. Tuż przed objęciem obecnej funkcji wziął natomiast udział w grze wojennej przeprowadzonej przez Japan Forum for Strategic Studies, która symulowała inwazję ChRL na wyspiarską Republikę Chińską. W jej trakcie, „grając” jako japoński minister obrony, podjął decyzję o użyciu „wszelkich zdolności do kontrataku” przeciwko Chinom, co sprowokowało oficjalne protesty i groźby Pekinu. Wkrótce po objęciu obecnej funkcji ministerialnej zrezygnował co prawda formalnie z wieloletniego członkostwa w międzypartyjnej grupie parlamentarnej zajmującej się wzmacnianiem stosunków japońsko-tajwańskich, ale przy okazji niemal wszystkich występów publicznych – zwłaszcza podczas spotkań w formatach dwu- i wielostronnych z Amerykanami, Filipińczykami, Australijczykami i przedstawicielami innych regionalnych partnerów – nieodmiennie podkreśla, że trwałe zaangażowanie Japonii na rzecz utrzymania „wolnego i otwartego Indo-Pacyfiku” musi uwzględniać wsparcie dla suwerenności i bezpieczeństwa Tajpej.
Na deser spotkania w formacie 2+2 skrytykowano też „prowokacyjne” zachowanie Pekinu na Morzu Południowochińskim i Morzu Wschodniochińskim, wspólne ćwiczenia wojskowe z Rosją i szybką rozbudowę arsenału broni jądrowej. Wskazano przy tym, że „polityka zagraniczna Pekinu ma na celu przekształcanie porządku międzynarodowego dla własnej korzyści kosztem innych”. Reakcja ChRL była przewidywalna – zawierała kwieciste zaprzeczanie oskarżeniom Waszyngtonu i Tokio i gniewne oskarżenia zwrotne.
Wkrótce później Austin i Kihara wraz z ministrem obrony Korei Południowej Shin Won-sikiem podpisali umowę o instytucjonalizacji trójstronnej współpracy poprzez takie działania, jak dzielenie się w czasie rzeczywistym danymi dotyczącymi ostrzeżeń rakietowych oraz wspólne ćwiczenia wojskowe. To także przełom (i jednocześnie spory sukces amerykańskiej dyplomacji) – zważywszy, że z powodów historycznych relacje Seulu i Tokio wciąż bywają napięte, a obecny szef koreańskiego resortu obrony, jeszcze jako generał porucznik w służbie czynnej i wiceszef połączonego sztabu różnych rodzajów sił zbrojnych, miewał kontrowersyjne (delikatnie mówiąc) wypowiedzi na temat perspektyw kooperacji z Japończykami.
„To memorandum wzmacnia współpracę między Japonią, Stanami Zjednoczonymi i Koreą Południową, czyniąc nasze partnerstwo niezachwianym, bez względu na to, jak zmieni się sytuacja międzynarodowa” – powiedział Kihara po spotkaniu. Można to odczytywać zarówno jako odniesienie do możliwej eskalacji w regionie, jak i aluzję do spodziewanej zmiany warty w Waszyngtonie. Silną wolę, by współpracować ze Stanami Zjednoczonymi „na rzecz pokoju w Cieśninie Tajwańskiej”, niezależnie od tego, kto znajdzie się w Białym Domu po listopadowych wyborach, zapowiedział zresztą niemal równocześnie rzecznik japońskiego rządu. Dodał, że Tokio zamierza uzyskać zdolności do „gwarantowania stabilności w regionie” niezależnie od „zmian układu sił”. Była to pośrednia reakcja na słowa Donalda Trumpa, że „Tajwan nic nam nie daje” i że „powinien zapłacić Stanom Zjednoczonym za swoją obronę”, co wzbudziło na zagrożonej wyspie zrozumiałe obawy o solidność i pewność amerykańskiego wsparcia.
Patrząc w niebo
Blinken i Austin wzięli także udział w spotkaniu w formule QUAD (czyli poza Japończykami także z partnerami z Indii i Australii), na którym padły z grubsza podobne sformułowania pod adresem Chin, Rosji i Korei Północnej. Zajęto się też kwestiami wspólnego cyberbezpieczeństwa i zabezpieczenia łańcuchów dostaw. Po opuszczeniu Tokio udali się na rozmowy z Filipinami. Natomiast Japończycy ogłosili, że tajwański start-up TiSpace zamierza najpóźniej do początku przyszłego roku zostać pierwszą zagraniczną firmą, która wystrzeli rakietę kosmiczną z Japonii. Jest to część planu, który według części analityków ma docelowo uczynić Kraj Kwitnącej Wiśni azjatyckim centrum kosmicznym. Na razie ma on postać buńczucznych zapowiedzi o podwojeniu wielkości japońskiego sektora kosmicznego (wartego obecnie już ok. 26 mld dol.) w ciągu dekady. Sceptycy twierdzą, że w obliczu wciąż kiepskich wyników japońskiej gospodarki to problematyczne, a entuzjaści wskazują, że rozwiązaniem może być właśnie partnerstwo publiczno-prywatne z udziałem podmiotów zagranicznych. Na marginesie: TiSpace to firma formalnie prywatna, założona w 2016 r. przez obecnych i byłych urzędników tajwańskiej agencji kosmicznej, ale przez niektórych podejrzewana o bycie technologiczną „przykrywką” tajwańskiego wywiadu. „To planowane wystrzelenie rakiety powinno być solidnym wzmocnieniem planów japońskiego rządu” – powiedział Reutersowi prezes TiSpace Yen-sen Chen i dodał: „Jeśli wszystko pójdzie gładko, to przyciągniecie więcej klientów i partnerów z innych krajów”.
Przedsięwzięcie zyskało ciche wsparcie ministra Kihary oraz głośne – japońskich przedsiębiorstw kosmicznych. Także ze strony polityków i władz lokalnych w prowincjonalnym miasteczku Taiki na wyspie Hokkaido, gdzie odbędzie się start. Yuko Nakagawa, posłanka partii rządzącej, już opowiada o projekcie TiSpace jako o „symbolu przyjaźni Tajwanu i Japonii” oraz o impulsie do rozwoju międzynarodowego kompleksu biznesowego, który nazywa „kosmiczną Doliną Krzemową”.
Droga do japońskiej potęgi kosmicznej – zwłaszcza w jej wymiarze militarnym – oczywiście będzie jeszcze długa i najeżona kłopotami. Fakt, że Tajwańczycy pomagają w ich pokonywaniu, ma znaczenie zarówno symboliczne, jak i strategiczne. To także wspólny sygnał dla Trumpa i jemu podobnych: „owszem, mamy sporo do zaoferowania, i to w kwestiach fundamentalnych dla przyszłego potencjału wojskowego”. Notabene, Japonia równocześnie negocjuje ze Stanami Zjednoczonymi umowę o zabezpieczeniach technologii kosmicznych, która może również utorować drogę do komercyjnych startów amerykańskich z jej terytorium. A Yoshinori Odagiri, prezes zarządzającej kosmodromem Hokkaido w Taiki firmy Space Cotan, już poinformował, że zainteresowanie jego kompleksem startowym wyraziło także kilka firm europejskich.
Warto zauważyć, że nie wszyscy Japończycy podzielają entuzjazm wobec współpracy z USA, Tajwanem i Zachodem. Agencja informacyjna Kyodo poinformowała parę dni temu, że Muneo Suzuki, doświadczony parlamentarzysta z odsiedzianym wyrokiem za korupcję i kilkuletnim zakazem piastowania stanowisk publicznych na koncie, znany z upartego propagowania bliskich stosunków z Rosją, udał się właśnie do Moskwy, aby „porozmawiać z przedstawicielami rządu” – wbrew rządowym zaleceniom zakazującym takich podróży. Po podobnym wyjeździe w zeszłym roku został zmuszony do opuszczenia szeregów partii Nippon Ishin no Kai. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow zareagował na jego nowy wojaż z entuzjazmem. Cóż – w obliczu wielu złych wieści wycieczka traktowanego w ojczyźnie niezbyt poważnie posła musiała wystarczyć, by poprawić humor rosyjskim strategom. ©Ⓟ