Lipiec 2014 r. – Donald Tusk jest premierem, a Bronisław Komorowski murowanym faworytem w nadchodzących wyborach prezydenckich. Nie pamiętam nikogo, kto przewidywałby wtedy, że Tuska zastąpi Ewa Kopacz, która wkrótce odda stery Beacie Szydło, a głową państwa zostanie Andrzej Duda.

Idźmy dalej. Lipiec 2019 r. – kto oczekiwał, że w wyścigu prezydenckim czarnym koniem okaże się Szymon Hołownia, PiS wyjdzie z pomysłem organizacji wyborów kopertowych w pandemii, a Platforma Obywatelska podmieni kandydata na finiszu?

Lipiec 2021 r. – kto się spodziewał na granicy polsko-białoruskiej kryzysu, który zaangażuje jedną piątą naszej armii, albo tego, że osiem miesięcy później rosyjska inwazja na Ukrainę radykalnie odmieni naszą perspektywę?

Lipiec 2023 r. – czy wygrana tzw. totalnej opozycji była wówczas taka pewna? Nie. W tamte wakacje wciąż dominowała narracja, że Jarosław Kaczyński idzie po trzecią kadencję.

Podobnie jest w polityce międzynarodowej. Pewnie kilka miesięcy temu zdarzały się opinie, że nie da się wykluczyć próby zamachu na któregoś z kandydatów na prezydenta USA albo że Joe Biden wycofa się z wyścigu. Jednak traktowano je bardziej jak political fiction niż scenariusz, z którym trzeba się liczyć. Dwa tygodnie temu czytaliśmy, że Donald Trump ma wygraną w kieszeni, a dziś słyszymy, że Kamala Harris zbiera kampanijne fundusze w zawrotnym tempie i nie jest wcale skazana na pożarcie w listopadowych wyborach. Mniej więcej od jesieni 2023 r. płyną doniesienia o groźbie rosyjskiej ofensywy, która diametralnie odwróci losy wojny, a nawet o możliwym ataku na państwo członkowskie NATO. Ale gdyby ktoś zapytał mnie teraz o ryzyko eskalacji, to stwierdziłbym, że raczej zobaczymy rozmowy pokojowe i zamrożenie konfliktu na kilka lat. Jesteśmy skazani na tkanie wariantów scenariuszy ze skrawków informacji, intuicji, nastrojów i trendów.

Może na pierwszy rzut oka na polskiej scenie partyjnej dzieje się ostatnio coś spektakularnego, ale to nie oznacza, że pod spodem nie zachodzą procesy, które sygnalizują poważne zmiany. Historia podpowiada, że wybory prezydenckie często otwierają nowy etap w polityce. Tak było w 1995 r., 2005 r., 2015 r. Głosowanie w 2025 r., po dwóch kadencjach Andrzeja Dudy, może się okazać kolejną ważną cezurą. Zwłaszcza że osie podziałów, które porządkują życie polityczne, zamazują się na naszych oczach. Prędzej czy później w ich miejscu pojawią się nowe, jak celnie wskazuje Jacek Sokołowski w swojej książce „Transnaród”.

Klasy A i B

Bazując na regularnie prowadzonych badaniach jakościowych, Marcin Duma z fundacji IBRiS zauważył niedawno, że społeczeństwo przepełnia coraz silniejsze rozczarowanie. „Wszyscy czujemy, że dwa najważniejsze elementy naszego świata zawiodły. To obietnica bezpieczeństwa oraz nieustannego wzrostu dobrobytu” – powiedział w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”. I co najważniejsze – ani Platforma, ani PiS nie dają już gwarancji spełnienia tych obietnic. Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, mówi wprost: „Epoka Tuska może się szybko skończyć”.

Nawet jeśli blok PO-PiS wciąż cieszy się w sondażach poparciem ponad 70 proc. Polaków, to jego spadek może być bardzo szybki – tak podpowiada nam historia nie tylko partii politycznych, lecz także mocarstw czy nawet cywilizacji. Często dopiero post factum dostrzegamy, że koniec był nieuchronny, a sygnałów jego nadejścia – bez liku. Dzisiaj te znaki niekoniecznie są dla nas już widoczne. Albo jeszcze nie wszyscy umiemy je poprawnie zinterpretować.

Przyjmijmy, że duża polityczna zmiana wisi w powietrzu. Obecnie trudno ocenić, kto mógłby stać się jej beneficjentem, ale pamiętajmy, że na rok przed wyborami prezydenckimi w 2015 r. raczej nikt nie podejrzewał, że do poważnej gry wejdzie Andrzej Duda, a w 2020 r., że zaskoczy Szymon Hołownia. Dlatego na razie lepiej przyjrzeć się temu, kim będą kluczowi aktorzy tej zmiany.

Na łamach portalu Klubu Jagiellońskiego Piotr Trudnowski zaprezentował niedawno koncepcję dwóch klas średnich: wielkomiejskiej, która obawia się utraty pozycji ze względu na bogacenie się klasy pracującej (klasa średnia A), oraz prowincjonalnej, która w minionych latach szybko polepszyła swój status dzięki znakomitej koniunkturze gospodarczej (klasa średnia B). Trudnowski argumentuje, że choć sytuacja i wielkość obu tych grup się zmieniały, to wydają się one „politycznie trwale niezagospodarowane, wręcz «swingujące» z wyborów na wybory”. Jako przykład podaje głosowanie z 2015 r., w którym część klasy średniej A porzuciła PO na rzecz Nowoczesnej, zaś nieliczni wybrali partię Razem. Z kolei klasa średnia B odeszła do PiS-u albo Kukiza. Analogicznie – utrata władzy przez Zjednoczoną Prawicę w 2023 r. to w dużej mierze efekt przejęcia mieszkańców prowincji przez Polskę 2050. W połączeniu z klasą wielkomiejską, którą odzyskała Platforma, dało to zwycięstwo dawnej opozycji (choć nie był to oczywiście jedyny czynnik).

Jak podkreśla Marcin Duma, wyborcy Koalicji Obywatelskiej oczekiwali rozliczenia PiS-u, realizacji 100 konkretów i dowiezienia wielkich projektów, takich jak CPK, elektrownia atomowa czy zbrojenia. Jednak nawet w tym pierwszym punkcie rządzący nie odnoszą sukcesów. 100 konkretów stało się raczej powodem do internetowych żartów. Niewykluczone zatem, że część klas A i B może wkrótce obrócić się przeciwko koalicji pod wodzą Tuska.

Partia Kanału Zero

Z nieco innej perspektywy elektoratowi „swingującemu” przyjrzał się politolog Bartosz Rydliński. W swoim nowym raporcie dzieli on klasę pracującą na dwie podgrupy: jedną – zamieszkującą wieś i mniejsze miasta, oraz drugą – reprezentującą duże ośrodki, w tym metropolie. Z analizy Rydlińskiego płyną dwie ważne refleksje. Po pierwsze, spora część klasy pracującej uważa się za klasę średnią, choć nie spełnia kryteriów przynależności. Po drugie, podczas gdy klasa miejska konsumuje głównie liberalne media głównego nurtu, ta druga czerpie wiedzę o świecie przede wszystkim ze źródeł internetowych o profilu prawicowo-konserwatywnym, które moglibyśmy określić jako alternatywne. Zarówno analiza Trudnowskiego, jak i raport Rydlińskiego sugerują, że pęknięcie między mieszkańcami dużych miast a „ludem” z prowincji tylko się pogłębia. Nie oznacza to, że nic już tych wyborców nie łączy. Jeśli wierzyć badaniom, większość członków obu grup reprezentuje postawę indywidualistyczną, którą publicysta Jakub Dymek określił kiedyś mianem „zwrotu egoistycznego”.

Ma to poważne konsekwencje polityczne. Lewica, która może się odróżnić od Platformy bardziej prowspólnotowym, socjaldemokratycznym przekazem, nie jest w stanie zagospodarować tych wyborców. Nie wiem, czy dałby tu radę nawet polityk na miarę Aleksandra Kwaśniewskiego. Trudno będzie o te grupy walczyć także dwóm największym partiom. Platforma wzbudza coraz większe rozczarowanie, a na dodatek jako partia władzy będzie się borykać z efektem zużycia. Z kolei nad PiS-em wisi odium Kaczyńskiego, którego wielu widziałoby już na emeryturze.

Na placu boju pozostają dwa ugrupowania, które w poprzednich wyborach parlamentarnych toczyły ze sobą batalię szczególnie o głosy prowincjonalnej klasy średniej (klasa średnia B): Trzecia Droga i Konfederacja. Patrząc na chaos, jaki ogarnął obóz Szymona Hołowni, trudno się dziwić emancypacyjnym sygnałom wysyłanym ostatnio przez Władysława Kosiniaka-Kamysza. Lider PSL-u doskonale zdaje sobie sprawę, że jego ugrupowanie mierzy się z ryzykiem całkowitego wchłonięcia przez PO. Ma jednak pole manewru. Ze względu na bardziej konserwatywny elektorat może grać kartą koalicyjną – grozić przejściem na prawą stronę. Lewica taką opcją nie dysponuje, bo nawet jeśli sympatykom partii Razem bliska wydaje się propaństwowa opowieść pod hasłem „Tak dla rozwoju”, która bierze pod uwagę możliwość współpracy z PiS-em, to pozostali z góry przekreślają taki scenariusz.

Kosiniak-Kamysz mógł zatem uznać, że rok do wyborów prezydenckich to ostatni czas, by zacząć budowę nowego centrum, które miałoby szansę zagospodarować te odłamy klasy średniej i klasy ludowej, dla których aborcja lub związki partnerskie są znacznie mniej ważne niż obniżka podatków i składek czy bardziej restrykcyjne podejście do płacy minimalnej. Mowa o elektoracie w dużym stopniu męskim, który bardziej niż partią CPK jest partią Kanału Zero. Problem lidera PSL-u polega na tym, że sam jest już politykiem dość zgranym, a przez to mało wiarygodnym. Wysuwanie postulatu zmniejszenia składki ZUS tego nie zmieni. Dlatego w wyborach prezydenckich musiałby raczej nieformalnie poprzeć kogoś, kto ma medialną rozpoznawalność i byłby przekonujący dla partii Kanału Zero. Tyle że jeśli taki kandydat się objawi, to współpracę z PSL-em może traktować jak potencjalne obciążenie.

Polska trumpistka

I tutaj dochodzimy do ostatniej partii, która wciąż usiłuje się przedstawiać jako gracz spoza układu, czyli do Konfederacji. Teoretycznie ma ona szansę przejąć elektorat Pawła Kukiza z 2015 r. czy Szymona Hołowni z 2020 r. Tak jak Kosiniak-Kamysz Krzysztof Bosak jest już jednak kandydatem zgranym – nikt nie spodziewa się po nim nowej jakości. Sławomir Mentzen również nie jest w stanie wyraźnie poszerzyć swojego elektoratu, czego dowodzą wybory z 15 października. Konfederacja ma jednak alternatywę. Ewa Zajączkowska-Hernik w styczniu 2025 r. skończy 35 lat i będzie mogła wystartować w wyścigu o najwyższy urząd w państwie. Jej pierwsze wystąpienia w Parlamencie Europejskim sugerują, że mierzy wysoko, a jednocześnie idealnie wpisuje się w oczekiwania i lęki wyborców „swingujących”. Byłaby do przełknięcia zarówno dla klasy średniej B, jak i części klasy średniej A, czego pośrednio dowodzą badania IBRiS. Jej antymigracyjny, trumpowski rys zapewne przyciągnąłby wielu wyborców z prowincjonalnej klasy ludowej. A wreszcie kandydatura Zajączkowskiej-Hernik dałaby Konfederacji szansę poszerzenia elektoratu o kobiety wzorem Marine Le Pen we Francji czy Giorgii Meloni we Włoszech. Pytanie, czy Krzysztof Bosak, a zwłaszcza Sławomir Mentzen, byliby gotowi schować swoje własne ambicje.

Czy gdyby scenariusz z Zajączkowską-Hernik się zmaterializował, partia Kanału Zero wystawiłaby swojego kandydata? I jaką decyzję podjęłaby młodsza, promodernizacyjna wersja PiS-u, która już rozumie, że to ostatni moment na odcięcie się od Jarosława Kaczyńskiego? Tym bardziej że apetyt na start w wyścigu o Pałac Prezydencki może mieć inny trumpowski kandydat – Patryk Jaki.

Co do jednego jestem przekonany: przyszłoroczne wybory zwiastują całkiem nową dynamikę w polskiej polityce. I – co kluczowe – losy prezydentury rozstrzygną się po prawej stronie sceny partyjnej. ©Ⓟ